zamykając oczy. Myślałem, że umiera i zacząłem krzyczeć na cały głos:
— Kubusiu, Kubusiu, mój ukochany!
Ręką, w milczeniu dał mi kilkakrotnie znak: „Cicho, cicho!
W tej chwili otworzyły się drzwi i pan Pilois wprowadził jakiegoś otyłego mężczyznę, który potoczył się, jak kula, ku kanapie, wołając:
— Panie Jakóbie, czego to ja się dowiaduję... że tak słusznie powiedzieć można...
— Dzieńdobry, Pierrotte — rzekł Kubuś, otwierając oczy — dzieńdobry, stary przyjacielu! Byłem pewien, że przyjdziesz natychmiast... Niech on tu siądzie, Danku, mamy do pomówienia ze sobą.
Pierrotte pochylił wielką głowę aż do bladych warg umierającego i długo tak rozmawiali szeptem. Ja przypatrywałem im się, stojąc pośrodku pokoju; wciąż jeszcze trzymałem swoje książki pod pachą. Pan Pilois wyjął mi je delikatnie i powiedział coś, czego nie zrozumiałem. Potem poszedł zapalić świece, położył na stole duży biały obrus, a ja, widząc to, myślałem:
...Poco on nakrywa... czy podadzą obiad... ależ ja nie jestem wcale głodny!...
Noc zapadła. Jacyś ludzie w ogrodzie dawali sobie znaki, wskazując na nasze okna. Kubuś i Pierrotte wciąż jeszcze rozmawiali. Od czasu do czasu słyszałem, jak Sevenczyk mówił swoim grubym, nabrzmiałym od łez głosem:
— Tak, panie Jakóbie... Tak, panie Jakóbie...
Nie śmiałem się do nich zbliżyć... Wkońcu
Page:PL A Daudet Mały.djvu/319
This page has not been proofread.