wieść straszną — i nic się od ciebie nie dowiedziałem nowego, słyszysz, depeszo? nic, czegoby mi już pierwej moje serce nie powiedziało.
— Czy to był żebrak? — spytał ojciec, patrząc na mnie.
Odpowiedziałem, nie zarumieniwszy się: — „Tak, żebrak“ — i chcąc odwrócić podejrzenia, wróciłem do okna.
Pozostałem tak jeszcze czas jakiś bez ruchu, nie odzywając się ani słowa i przyciskając do piersi ten papier, który zdawał się mnie palić.
Chwilami starałem się przemówić sobie do rozsądku, uspokoić się; mówiłem sobie w duchu: — „Skąd wiesz, może to właśnie dobra nowina, może piszą, że on już zdrów...“ — Ale w głębi czułem dobrze, że to nieprawda, że próbuję samego siebie okłamać, że nie o wyzdrowieniu zawiadamia depesza.
Wkońcu odważyłem się odejść do swego pokoju i raz wreszcie dowiedzieć się, jak rzeczy stoją. Wyszedłem z jadalni powoli, jakgdyby nigdy nc, ale znalazłszy się u siebie, zapaliłem lampę z gorączkową szybkością. Jakże strasznie drżały mi ręce, gdy otwierałem tę depeszę śmierci; a gdym ją przeczytał, bryznęły mi z oczu palące łzy, ciężkie, jak ołów. Odczytałem ją co najmniej ze dwadzieścia razy, łudząc się wciąż, że źle zrozumiałem. Nieszczęsny, mogłem ją czytać i odczytywać bez końca, obracać na wsze strony, nie mogłem z niej wydobyć nic innego, jak tylko to, co mi powiedziała odrazu:
„Umarł — módlcie się za niego“.
lle czasu trwałem tak, tonąc we łzach — nie wiem.