Page:PL A Daudet Mały.djvu/324

This page has not been proofread.

na księdza lśni od ociekającej wody... Pada... Pada... Ach, jak strasznie ten deszcz pada!
 Koło nas przy karawanie kroczy wysoki pan z hebanową pałeczką w ręku. To mistrz ceremonji, coś w rodzaju szambelana śmierci. Tak, jak szambelanowie, ma na sobie jedwabny płaszcz, krótkie spodnie, szpadę u boku i cylinder. Czy to halucynacja?!... Zdaje mi się, że ten szambelan jest podobny do pana Viot, inspektora koiegjum w Sarlande. Jest tak samo wysoki, jak on, tak samo, jak on, pochyla głowę nabok, a za każdym razem, gdy na mnie spojrzy, na twarzy jego ukazuje się ten sam fałszywy, lodowaty uśmiech, który widywałem na wargach tamtego wstrętnego klucznika. To nie pan Viot, ale być może — jego cień...
 Karawan posuwa się, ale tak powolnie... tak powolnie... Zdaje mi się, że już nigdy chyba nie przybędziemy na miejsce... Wkońcu jesteśmy oto w jakimś smutnym, wielkim ogrodzie, gdzie pełno błota, nogi toną w niem aż po kostki. Zatrzymujemy się nad jakimś welkim dołem. Jacyś ludzie w krótkich płaszczach niosą wielkie, czarne, strasznie ciężkie pudło, które trzeba spuścić do tego dołu. Z trudem im to przychodzi. Liny, zesztywniałe od deszczu, nie chcą się zsunąć. Słyszę, jak jeden z ludzi krzyczy: — „Nogami naprzód! nogami naprzód!..“ — Naprzeciwko mnie, po drugiej stronie dołu — cień pana Viot z pochyloną głową wciąż uśmiecha się słodko. Cień ten, długi, szczupły, obciśnięty w strój żałobny, odcina się na ołowianem niebie, jak wielki, czarny skoczek polny, premokły od deszczu...