A teraz jesteśmy już sami we dwóch tylko z Pierrotie’em... Idziemy bulwarem Monmartre... Pierrette szuka dorożki, ale nie może jej znaleźć. Idę koło niego, trzymając kapelusz w ręku, zdaje mi się, że wciąż jeszcze kroczę za karawanem. Ludzie oglądają się za tym tłustym panem, który, płacząc, wola dorożki, i za tem dzieckiem, idącem z gołą głową pod taką ulewą...
A my idziemy... idziemy bez końca... Jestem znużony, głowa mi ciąży... Wreszcie dochodzimy do pasażu Saumon — dawniej firma Lalouette z malowanemi okiennicami, z których ścieka zielonkawa woda... Nie przechodzimy przez skład, idziemy wprost na górę. Na pierwszem piętrze siły upuszczają mnie zupełnie. Siadam na schodach. Nie mogę zrobić ani kroku dalej. Głowa mi zanadto... Wówczas Pierrotte bierze mnie na ręce i gdy mnie tak dźwiga napółmartwego, drżącego z zimna i gorączki, słyszę, jak grad bębni po szybach pasażu Saumon, a woda z rynien z szumem bulgocze na podwórzu... Pada, pada... Ach, jak okropnie ten deszcz pada!...
Mały jest chory... Mały umiera... Ulica przed pasażem Saumon szeroko zasłana słomą, którą zmieniają co drugi dzień. Przechodnie mówią sobie: — „Musi to być stary bogacz, ten, co tam kona na górze!“ To nie stary bogacz, to tylko Mały umiera... Wszyscy lekarze orzekli, że niema ratunku. Dwukrotnie tyfus