Page:PL A Daudet Mały.djvu/335

This page has not been proofread.

 Pierrette ma wielką ochotą ująć w swoje wielkie dłonie kędzierzawą główką Małego i ucałować ją serdecznie, ale opanowuje się i odpowiada spokojnie:
 — Ba, zanim będę mógł dać panu odpowiedz, muszę przedewszystkiem naradzić się z małą... Co do mnie, to pańska propozycja dość mi dogadza, ale, rozumie pan, mała... Zresztą, zobaczymy, ona pewnie już nie śpi... Kamilo! Kamilo!
 Kamila, ranny ptaszek, podlewa już swój krzew pensowych różyczek na kominku w salonie. Wbiega do nas w penjuarze, z włosami, upiętemi wysoko, jak Chinka. Tchnie od niej wiosną, radością, wonią kwiatów.
 — Moja mała — mówi Seweńczyk — pan Dames chce zostać subjektem w naszym składzie... Obawia się jednak, że jego obecność mogłaby ci być przykrą.
 — Przykrą?! — przerywa Kamila, blednąc.
 Nie zdołała powiedzieć nic więcej, ale „czarne oczy“ za nią dokończyły. Tak! „czarne oczy” ukazują się Małemu, głębokie, jak noc, jaśniejące, jak gwiazdy, i wołają. — „Miłości! miłości!“ — tak płomiennie, z taką mocą, że serce chorego obejmuje pożoga.
 Pierrotte uśmiecha się pod wąsem:
 Dalibóg, widzę, że musi tu być jakieś nieporozumienie... Godźcież się sami ze sobą!
 I odchodzi do okna, gdzie zawzięcie wybębnia palcami jakieś góralskie tańce; potem, gdy już uważa że dzieci musiały sobie wyjaśnić wszystko, jak należy — a one, miły Boże! zdążyły sobie powiedzieć tylko trzy słowa! — powraca do nich i przygląda im się bacznie:
 — No i cóż?