Mały, wyrwawszy się z objęć swoich ukochanych, pewnym krokiem wstąpił na pomost.
— Pamiętaj, żebyś mi był człowiekiem! — wołał ojciec.
— Tylko mi nie choruj, kochanie! — powiedziała pani Eyssette.
Kubuś chciał przemówić, ale nie mógł — zanosił się od płaczu.
Mały zato nie płakał wcale; jak już miałem zaszczyt oznajmić, był z niego filozof nielada, a filozofem stanowczo roztkliwiać się nie przystoi.
A przecież Bogu jednemu wiadomo, jak miłował te istoty, które pozostawiał tam, w porannej mgle. Bóg świadkiem, że chętnie dla nich dałby sobie krwi utoczyć... Ale cóż chcecie? Radość, że wydostał się z Lionu, ruch statku, pochlebne uczucie, że jest człowiekiem dojrzałym, panem swojej woli, że podróżuje sam i sam na siebie zarobić potrafi, upoiły go i przesłoniły mu obraz tych trojga, którzy zostali na przystani, opłakując go serdecznie.
O, tam ci troje wcale a wcale nie silili się na filozofję. Tkliwym i pełnym niepokoju wzrokiem śledzili astmatyczne ruchy statku, a jego pióropusz dymu niklejszy już był od jaskółki, gdy oni wciąż jeszcze powiewali chustkami, wołając: — „Żegnaj!... Żegnaj!...“
Tymczasem imci pan filozof, założywszy ręce w kieszenie i zadarłszy głowę, przechadzał się wzdłuż i wszerz po pokładzie; chodząc, pochyla! naprzód ramiona, niby doradny mężczyzna, pogwizdywał sobie zcicha, spluwał rzęsiście, zaglądał paniom pod kapelusze, jednem słowem, wydawał się samemu sobie
Page:PL A Daudet Mały.djvu/41
This page has not been proofread.