i pożegnał zapewnieniem, że będzie nad nim czuwał.
Mały, nie posiadając się z radości, zbiegał pędem z odwiecznych schodów akademji i co tchu, podążył zamówić miejsce w karetce pocztowej.
Dyliżans odchodził dopiero po południu — jeszcze cztery godziny! Mały korzysta z tego, aby przejść się po głównej ulicy i zaprezentować ziomkom swoją osobę. Potem przychodzi mu na myśl, że trzeba się pożywić trochę. Idzie tedy szukać gospody na miarę swojej niezbyt zasobnej sakiewki. Naprzeciwko koszar dostrzega właśnie oberżę czyściutką, z nowiutkim olśniewającym szyldem:
Pod towarzyszem wędrownym.
— Oto, czego mi właśnie potrzeba — mówi sobie i po chwili wahania — Mały po raz pierwszy bowiem przestępuje próg restauracji — otwiera rezolutnie drzwi.
W gospodzie o tej porze niema nikogo. Ściany pobielane wapnem... Kilka dębowych stołów... W jednym kącie pęk lasek towarzyszów cechowych ze skówkami mosiężnemi, z pękami różnobarwnych wstęg. Za szynkwasem jakiś grubas chrapie nad gazetą.
— Hej! a niema tam kogo?! — woła Mały, uderzając pięścią w stół, niczem stary bywalec.
Grubas za szynkwasem nie wzrusza się tem wcale, ale z sąsiedniej izby nadbiega karczmarka. Ujrzawszy nowego gościa, którego sprowadził jej anioł przypadku, wydaje okrzyk radości.