Page:PL A Daudet Mały.djvu/53

This page has not been proofread.

jak się miotały i zgrzytały wściekle: — „Poczekaj, sprobój tylko nie słuchać, a zobaczysz!“
 — Panie Eyssette — zakończył rozmowę dyrektor — może pan już odejść. Dziś jeszcze zanocuje pan w hotelu... Jutro niech się pan stawi na godzinę ósmą rano... Dowidzenia...
 I pożegnał mnie skinieniem, pełnem godności.
 Pan Viot z najuprzejmiejszym uśmiechem odprowadził mnie do drzwi, ale przed rozstaniem wsunął mi do ręki mały zeszycik:
 — To jest regulamin naszego zakładu, niech go pan przeczyta i przemyśli.
 Potem otworzył mi drzwi i zamknął je za mną, potrząsając groźnie kluczami — dzyng! dzyng! dzyng!
 Panowie ci zapomnieli mi poświecić. Błądziłem jakiś czas po ciemnych korytarzach, czepiając się ścian, by znaleźć drogę. Od czasu do czasu przez wysokie zakratowane okna wpadał promień księżyca, wskazując mi kierunek. Nagle w mroku galeryj zabłysło drobne światełko i zbliżało się ku mnie... Zrobiłem jeszcze kilka kroków, światło wciąż rosło; zbliżyło się tuż, wyminęło mnie i oddaliło się. Zjawa trwała jedno mgnienie oka, ale mimo to, zapamiętałem ją do najdrobniejszych szczegółów.
 Wyobraźcie sobie dwie kobiety, nie — dwa cienie... Jedna — stara, pomarszczona, skurczona, zgięta w kabłąk, w ogromnych okularach, zasłaniających pół twarzy; druga — młoda, smukła, jak na widmo przystało, ale mająca coś, czego zazwyczaj widma nie mają... dwoje oczu czarnych, wielkich i ach! tak bardzo, bardzo czarnych... Stara trzymała w ręku małą