jednak siły dociągnąć do końca i właśnie nad najpiękniejszym ustępem finału — zasnął...
Spałem źle tej nocy. Tysiące fantastycznych snów zakłócało mi spoczynek. To zdawało mi się, że słyszę brzęk okropnych kluczy pana Viot, to znowu wróżka w okularach budziła mnie nagle, siadając u wezgłowia, chwilami także czarne oczy, ach! jakież one były czarne! sadowiły się w nogach łóżka, wpatrując się we mnie uporczywie...
Nazajutrz o ósmej przybyłem do szkoły. Pan Viot z pękiem kluczy w rękach dozorował schodzących się uczni przychodnich. Przywitał mnie słodziutkim uśmiechem.
— Niech pan poczeka w hali, jak uczniowie już się zejdą, przedstawię pana kolegom.
Czekałem w przedsionku, kłaniając się do ziemi panom profesorom, którzy nadbiegali, zziajani. Jeden z nich tylko oddał mi ukłon, a był to ksiądz, profesor filozofji, „dziwak“, jak mi powiedział pan Viot. Odrazu polubiłem tego dziwaka.
Ozwał się dzwon. Klasy zapełniły się uczniami. Wtem w podskokach nadleciało czterech czy pięciu dryblasów w wieku od dwudziestu pięciu do trzydziestu lat; uczesani i ubrani byli dość niechlujnie. Na widok pana Viot zatrzymali się, zmieszani.
— Panowie — powiedział inspektor, wskazując na mnie — pan Daniel Eyssette, wasz nowy kolega.
Co rzekłszy, ukłonił się wszem wobec i odszedł wciąż uśmiechnięty, z głową wdzięcznie nabok przechyloną i potrząsając bezustanku swojemi okropnemi
Page:PL A Daudet Mały.djvu/56
This page has not been proofread.