O, malcy nie byli źli; tamci — inni, to co innego! Ale oni nie wyrządzili mi najmniejszej przykrości. Lubiłem ich bardzo, bo nie nasiąkli jeszcze duchem szkoły, a w oczach ich można było wyczytać całą ich duszę.
Nie karałem ich nigdy. Naco? Czy można karać ptaszki? Gdy za głośno szczebiotały, dość było krzyknąć: — „Cicho!“ — i zaraz moje stadko uciszało się przynajmniej na pięć minut. Najstarszy z nich miał jedenaście lat. Jedenaście lat — pomyślcie tylko! A olbrzymi Serrières chełpił się, że ich prowadzi na pasku!...
Ja zaś bynajmniej nie wodziłem ich na pasku. Starałem się tylko być dla nich zawsze dobry — nic więcej. Czasami, gdy byli bardzo grzeczni, opowiadałem im bajki. Bajki!... Co za radość! Prędko, prędko składali zeszyty i książki; kałamarze, ołówki, obsadki wrzucali byle jak do kasetek, a potem, skrzyżowawszy ręce na stołach, otwierali szeroko oczy i zamieniali się w słuch. Ułożyłem dla nich kilka fantastycznych powiastek. Pierwszy występ piewika. Smutne przygody królika Jasia i t. d. Wówczas, tak, jak i dziś, La Fontaine był jeszcze moim ulubionym świętym w kalendarzu literackim, to też, opowiadając te bajki, komentowałem tylko jego utwory, ale dodawałem do nich zawsze coś jeszcze z własnych moich dziejów. Występował tam zwykle pewien świerszcz-niebożątko, który musiał zarabiać na życie, tak, jak Mały, i biedronki, które kleiły teczki i pudełeczka, roniąc łzy, jak
Page:PL A Daudet Mały.djvu/61
This page has not been proofread.
VI.
Malcy