w biały dzień kawaleryjskie szarże. W kałamarzach atrament zasycha. Na dziedzińcu wróble się weselą; pospraszały towarzyszów z miasta i tych, z pałacu biskupiego i z prefektury i świegoczą od rana do nocy, że aż w uszach dzwoni.
Mały przysłuchuje im się, pracując w swojej izdebce na poddaszu. Z litości pozwolono mu spędzić wakacje w szkole. Korzystając z tego, zagłębia się z furją w filozofów greckich. Tylko, że ten pokój jest taki gorący i niski. Duszno, jak w piecu. Słońce pali, jak olbrzymia pochodnia, niecąc wszędzie pożogę. Tynk na belkach trzeszczy i opada płatami... Wielkie muchy, ociężałe od znoju, drzemią, przylepione do szyb. I Mały z trudem broni się od snu. Głowa cięży mu ołowiem, powieki opadają.
Pracuj, pracuj, Danielu, trzeba odbudować ognisko domowe. Nie, on już nie ma sił... Litery skaczą mu przed oczami, potem zaczyna wirować i książka, a wreszcie — stół wraz z całym pokojem. Chcąc odegnać tę jakąś dziwną senność, Mały wstaje, robi kilka kroków, podchodzi do drzwi — chwieje się i pada rażony snem, jak bezwładna masa.
Na dworze wróble świegoczą, piewiki wygrywają na swoich skrzypeczkach, co sił; z platanów, omszonych kurzem, opada kora, setkami swoich gałązek przeciągają się na słońcu drzewa.
Małemu śni się dziwny sen; ktoś do drzwi kołacze i grzmiącym głosem woła nań po imieniu: — Danielu, Danielu!“ — głos to znajomy, tym samym tonem wykrzykiwał niegdyś: — „Osioł z ciebie, Kuba!“
Page:PL A Daudet Mały.djvu/84
This page has not been proofread.