Page:PL A Daudet Mały.djvu/97

This page has not been proofread.

potworów, pod pozorem skarg, uwiesiło mi się na katedrze, wyjąc, jak małpy.
 Czasami, nie mogąc sobie dać rady, przywoływałem pana Viot na pomoc. Wyobraźcie sobie, co za upokorzenie! Od świętego Teofila żywił on do mnie głęboką urazę i wyczuwałem, że skrycie cieszy się mocno mojem niepowodzeniem...
 Gdy wchodził znienacka do klasy ze swojemi kluczami, w mgnieniu oka wszyscy byli na miejscu, nosy w książkach, cisza — dosłyszałbyś brzęk muchy w pokoju!... Niczem kamień, rzucony w kałużę żab! Pan Viot przechadzał się chwilę po klasie, brzęczał głośno żelastwem wśród ogólnego milczenia, potem spoglądał na mnie ironicznie i — odchodził bez słowa.
 Byłem bardzo nieszczęśliwy. Moi koledzy, wychowawcy, natrząsali się ze mnie. Dyrektor witał ozięble. Ręczę, że to pan Viot tak mi się przysłużył... Na dobitkę wynikła jeszcze sprawa Boucoyran.
 O, ta sprawa! Jestem pewny, że na wieczne czasy pozostała w kronikach szkoły i że mieszkańcy Sarlande do dziś dnia ją wspominają... Niechże i mnie o niej wolno będzie wspomnieć słów parę. Czas już, aby się dowiedziano prawdy.
 Wiek — lat piętnaście, ogromne nogi, wielkie oczy, duże ręce, zupełny brak czoła, obejście parobka — takim oto był markiz de Boucoyran — postrach kolegów i jedyny przedstawiciel krwi rodowej w kolegjum Sarlande. Dyrektorowi zależało bardzo na tym uczniu ze względu na poblask arystokratyzmu, który swoją obecnością nadawał szkole. Nie mówiono nigdy inaczej o nim, jak — „markiz“. — Wszyscy go się obawia-