Ciężka praca odbywała się widocznie w jej mózgu. Usiłowała wyzwolić swe myśli przysłonięte jeszcze ciemnościami.
Przeszłość, cały ten długi okres upłynionych lat siedemnastu, ukazał się jej jako przestrzeń niewyraźna nieokreślona, zamglona, z razu, jako sen, którego dobrze niepamiętamy przy przebudzeniu, a jaki jednak w miarę padającego nań światła, coraz wybitniej nam się przedstawia.
Jakieś wspomnienie nagle przed nią zawidniało.
Krzyknęła.
W tej właśnie chwili, wszedł doktór.
Wyciągnęła ku niemu obie ręce wołając głosem pełnym rozpaczy:
— Moje dzieci!... dwie moje małe dziewczynki! Gdzie ich kołyska?... Gdzie one są?... Och! gdzie one są?!...
Usłyszawszy te wyrazy, widząc czyste spojrzenie Joanny, ożywioną jej fizyonomję, doktór zrozumiał, że ów cud oczekiwany spełnił się nareszcie.
Podszedł szybko do łóżka.
— Uspokój się pani! wyrzekł z łagodną powaga. —Z wróć uwagę, że jesteś chorą... bardzo chora i jeżeli chcesz zobaczyć swe dzieci, przede wszystkiem wyzdrowieć ci trzeba.
Pan Bordet znał wszystkie raporta o chorobie Joanny datowane z Paryża, jakie miał sobie dostarczone do Przytułku dla obłąkanych w Blois. Znał także piśmienne objaśnienia złożone przez księdza d’Areynes.
W notatkach tych znajdowało się powiadomienie, że dzieci Joanny ocalonemi zostały przez jakiegoś człowieka, w chwili gdy miały zginąć w płomieniach palącego się domu w jakim ich matka znajdowała. Niewiadomo jednak było co z niemi odtąd się stało?
Doktor Bordet niemógł powiedzieć pomienionych szczegółów tej biednej kobiecie, z uwagi, iż zabić by ja to mogło.
Gdzie one się znajdują — odrzekł — niemogę ci na to w tej chwil odpowiedzieć.
— Dla czego?
Page:PL X de Montépin Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza.djvu/453
There was a problem when proofreading this page.