Kernoël zatrzymał się w pewnej odległości, śledząc wyjścia Maryi-Blanki, która, ukazała, się wreszcie w towarzystwie pokojówki.
Zapuściwszy na twarz woalkę, zaczęła schodzić po stopniach kościoła. Lucyan zbliżył się z pośpiechem.
— Droga Blanko! — rzekł, wyciągając do niej ręce.
Róża cofnęła się w osłupieniu.
— Ukochana Maryo-Blanko! — powtórzył.
Dziewczę spojrzało na niego surowo.
— Omyliłeś się pan zapewne — rzekła suchym głosem i chciała iść w dalszą drogę.
Lucyan pobladł.
— Ja... miałbym się omylić? — wyjąknął z cicha.
— Nie inaczej. Nazywam się w rzeczy samej Maryą-Blanką, ale ja pana nieznam wcale.
Młodzieniec przyłożył rękę do czoła zapytując siebie, czy nie marzy.
— Jakto? pani mnie nieznasz?... mnie Lucyana de Kernoël? — zawołał.
— Nieznam i proszę ażebyś się pan oddalił.
— Och! Maryo-Blanko!...
~ Dozwól mi pan przejść!... powtarzam, inaczej sądzić gotowani, że pan jesteś obłąkanym i przywołam pomocy.
To mówiąc, przeszła z podniesioną głową.
Lucyan przez kilka sekund stał oniemiały, nieruchomy, jakby przykuty do miejsca patrząc na oddalającą się szybko ukochana.
— Czyż i ja wreszcie zwaryowałem? — zapytywał siebie z rozpaczą — Co się to znaczy?... Co się to dzieje? Dla czego Marya-Blanka niechce mnie poznać? — Zkąd ta pogarda? W czemże jej zawiniłem? — Niekocha mnie jak widzę.
Wracając do swego mieszkania usiłował przytłumić łkanie, lecz wszedłszy do siebie wybuchnął płaczem, Izy spływały mu strugą po twarzy.
Daremnie usiłował znaleźć wytłumaczenie tego co zaszło. Nic w świecie nie było w stanie usprawiedliwić tego postępowania Maryi-Blanki.
Page:PL X de Montépin Żebraczka z pod kościoła Świętego Sulpicjusza.djvu/831
This page has not been proofread.