Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom5.djvu/121

This page has not been proofread.

niż wolno człowiekowi wielbić coś na ziemi, stałem nieruchomo, nie mówiłem do niej; odwracałem oczy i zamiast pociągać ją w wir zabaw i hałaśliwych uciech, pozwalałem mówić do niej tym wszystkim jej wielbicielom, z których każdy miał się za półboga piękności i dowcipu, a próżnością nadęty sądził, że się podoba krojem swego ubrania, cenną koronką otaczającą jego szyję, poziomością myśli, małostkowością poglądów. Ach! bo ja kochałem nie usta jej, lecz uśmiech; nie oczy, lecz spojrzenie; nie ciało, lecz duszę nieśmiertelną, która kiedyś musi porzucić poziomość i materyę, a odnaleźć sfery, w których moje wielkie uczucie i myśli piękne błądząc spotkają ją; wtedy je pozna, dowie się kim byłem; co mówię? zrozumie, kim jestem!
 Pierwsza więc połowa snów moich pełna była unoszących się nade mną atomów, kwiatów napół rozkwitłych i napół zdeptanych, pałaców marmurowych i sal przepysznych, gdzie wciąż ją widziałem rzucającą niekiedy wejrzenie pogardliwej litości na istotę, która nie umiała dzielić jej wesołych zabaw, a udzielającą łask tłumowi pełzającemu w prochu, pospolitości, która już prawie zatraciła tchnienie Boskie, stworzeniom bezmyślnym, których oczy wiecznie w dół zwrócone odwykły od wielkości nieba, lub też nigdy nie znały. Żyłem nadzieją, a umysł mój szybował w nieokreśloności dalekiej i w przestworzu piękna.
 Potem, nagle usłyszałem głos podobny do trąb sądu ostatecznego i trzasku pękających kamieni grobowych. Kolumny, portyki zwaliły się, zniknęły ogrody, muzyka ucichła w bolesnem dźwięków konaniu, w dal ulatując. Zdało mi się, że widzę, ją pląsającą jeszcze, unoszoną w lazurze na dźwiękach melodyi, a w miarę, jak muzyka nikła, obraz jej coraz się zacierał. Rozpływała się powoli i znikła w powietrzu wraz z harmonijnymi akordami, a osta-