Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom5.djvu/161

This page has not been proofread.

śmiechnięte, a na nich kiełkujące zboże wznosiło się w kępkach zieleni. Tu i owdzie, wioski rozsiane, chaty samotne dopełniały obrazu; żółte ich strzechy i białe opłotki odbijały pięknie od jego ram ciemnych. Gdzieniegdzie można było spostrzedz dzwonnicę kościoła, połyskującą w żywej jasności dnia; daleki odgłos dzwonów dochodził uszu żołnierzy: to modły przyjaciół, których zostawiali za sobą, a którzy towarzyszyli im przy odejściu. Sklepienie niebios usiane było drobnymi obłoczkami, zbierającymi się zwolna dokoła słońca; wszakże jedynie półcień rzucały na świetne jego promienie.
 Oddział ustawił się w dwa szeregi podług pułków, a każdy pułk podług batalionów, każdy batalion podług kompanii. Oficerowie pochmurni, milczący, wsparci na szablach stali na czele swoich oddziałów. Oczekiwano na wodza, a z nim na hasło odjazdu.
 Ponura rezygnacya malowała się na wszystkich twarzach, od prostego żołnierza począwszy do wyższych dowódców. Niekiedy, co prawda, nagła błyskawica zapału i nadziei, przelatując z szeregu w szeregi, zapalała wszystkie te oczy, które tyle razy patrzyły w twarz śmierci nie drgnąwszy powieką, ale trwało to tylko chwilę, znękanie rozpościerało swą władzę. Pozostawiali braci, krewnych, małżonki swoje, a któż z nich mógł mieć nadzieję, że przyciśnie ich jeszcze do łona? Wszystko, aż do imion, zniknie w dalekiej krainie: ostatnie ich tchnienie nie rozpłynie się w ojczystem powietrzu, ostatnie wejrzenie nadaremnie szukać będzie nieba, pod którem dla niektórych upłynęło dzieciństwo, dla wielu pół życia. Żal im było tej ziemi ukochanej, tak żyznej kłosami, tak zielonej bogatemi pastwiskami, tak pięknej chwałą dawną, tak wielkiej wspomnieniami; z którą ziemią się pomieszały prochy ich pradziadów i prochy ich bohaterów, gdzie