szało się z letnim wietrzykiem i nieco kwiatów jaśniało wśród murawy. Zdawały się wesołe, świeże i piękne, bo w tych miejscach ponurych i apatycznych jedynym były uśmiechem. Jedynem były wspomnieniem wiosny, która krążyła niegdyś dokoła Mont-Blanc w pierwszy dzień stworzenia. Odtrącona odlatując, spuściła ze swych skrzydeł nieco nieśmiertelników i stokroci, aby mówiły ludziom, że tędy przelatywała niegdyś. I aż dotąd mowa ich, chociaż niema, jest wyraźna. Patrząc na nie, myśli się o urokach maju; a róża w pałacu nie jest tak niczem wobec kępki murawy tam, gdzie geniusz zimy powiedział zieleni: „Nie pójdziesz dalej.“
Z wierzchołka Bréventu[1], wznoszącego się po drugiej stronie doliny Chamonix, widać krainę rozkosznej zieleni, a ponad nią dostojne państwo wielkości i opuszczenia. Ta sprzeczność uderzająca oczy, udziela się duszy i rodzi w niej dziwne uczucie. Czujesz, gdyby zapach róży, kwitnącej na odłamie lodu porwanego falami potoku. Zdaje się, że słyszysz jednocześnie westchnienia drobnego strumyka i groźne krzyki kaskady z gór pędzącej. Chmura ciężka piorunami płynie w powietrzu obok obłoku przesiąkniętego promieniami słońca. Tam burza grozi, wyżej już grzmi, a dalej, przegrzmiawszy, niknie, a jeszcze wyżej króluje szczyt Mont-Blanc, śmiejąc się z burz i stoi niewzruszony, gdy grzmot toczy się dokoła jego czoła dyamentowego, którego nie zdołał rozbić, od czasu, gdy ciśnięty w przestrzeń ma rozkaz Stwórcy, by zetrzeć w proch każdą przeszkodę na ziemi.
- ↑ Brévent (cz. Brejwan).