jakich się doświadczało wówczas, ale z pewnością bliższe były nieba, niż ziemi. Widziało mi się, żem zwolniony z więzów tego świata. Nastrój religijny ogarniał me serce, skrzydła chmur muskały mi policzki a świeża, rosa, spływała, dokoła. Wstępowałem wciąż wyżej, a to pobudzało na nowo moją wyobraźnię. Zapominałem powoli, że nogi moje stąpały zawsze po prochu tego globu. Oddałem się marzeniu słodkiemu i melancholijnemu. Postaci starożytnych wstawały mi przed oczyma. Acheron i Styx[1], zapomniane oddawna, wynurzały się ze swych jaskiń i przepływały u stóp moich. Jakieś pojęcia śmierci powolnej, bez bolu rodziły się w mojej duszy. Już mi się zdało, że czuję zgon spokojny, bez kurczu, bez męki, albo też wyobrażałem sobie, żem go przebył i już nie jestem śmiertelnikiem. Był urok i pociąg w tym stanie mojej duszy; okrążony obłokami, stawałem się sam powoli obłokiem, gotów rozwiać się z mgłą, ulotnić się w kroplach rosy, lub w lekkim jakim dymku, podobnym do tego, jaki wił się przede mną w powietrzu. A teraz jestem pod sklepieniem celi, na wysokości Saint-Bernarda, ponad grobami kilku setek księży i ponad szczytem Dranse.
I mnisi śpią dokoła mnie, ci zwycięzcy lawin, ci zbawcy ludzkości dziwnie zwyrodniali. Puhar napełniony szumiącem winem, posłanie z puchu, stół zastawiony wykwintnemi potrawami, oto co się stało z tymi niegdyś bohaterami śniegów, którzy drwiąc z burzy, szli w odłamy lodu, zanurzali się w przepaści, aby wydostawać, stamtąd swoich bliźnich, tak wszystko się zmienia, na tym świecie. Wierzę, iż jedno tylko uczucie nie zmieni się nigdy, a uczucie to we mnie żyje. Idzie za mną wszędy; wszędzie daje mi szczęście, pociechę. Było we mnie, gdy podziwiałem chwałę zimną i surową Mont‑Blancu; było we mnie u źródeł Arveyronu; jest we mnie teraz
- ↑ Acheron i Styx, rzeki podziemne bajeczne.