Jest to kolonia Anglików, i znowu zobaczyłem Angielki. Wszystkie mają dla mnie czar niepojęty, czar zapożyczony od jednej[1]... Lubię zdaleka ich kibić, lubię ich głowy zdaleka; zblizka są dla mnie najzupełniej obojętne.
Interlaken to piękna dolina, ze wszech stron zamknięta dwoma łańcuchami gór. W pewnej odległości widać Jungfrau, która byłaby najpiękniejsza z gór, gdyby się Mont-Blanc rozpadł. Mnóstwo tu oberż i wiejskich domków o białych murach, zielonych żaluzyach i małych ogródkach, pełnych tulipanów, róż i stokroci. O kika kroków Aar płynie.
Wieczorem, pijąc herbatę w obszernym salonie oberży, usłyszeliśmy za drzwiami melodyjne głosy: czterej ślepi śpiewali. Dźwięki tej muzyki były powietrzne, harmonijne; wznosiły się stopniowo i pachniały powietrzem gór szwajcarskich i tyrolskich. Śpiewali Ranz des Vaches i chór z Wolnego Strzelca[2].
Każda choroba wzrusza mię i wzburza, bo myśli moje przenosi do tego, co na wspomnienie samo każę drżeć wszystkim strunom mojej duszy. Więc siadłem na kanapie w głębi sali, mając przed sobą jakieś towarzystwo angielskie pijące herbatę, i oddałem się marzeniu. Oczy miałem pół przymknięte; w blasku chwiejącego się płomienia kominka widziałem fałdy fantastyczne falistych sukien pań; srebrny herbatnik także niewyraźnie błyszczał mi przed oczyma. Tymczasem śpiew ciągnął się dalej, żywy i świetny, to znów powolny i mierzony. Dokoła twarzy czułem powiew gór; widziałem trawnik ogrodu pośród śniegów Chamonix; a co więcej, wyobrażałem sobie, że między innymi przedmiotami rozróżniam obraz unoszący się w powietrzu, zbliżający się do mnie, oddalający się, potem znowu krążący przy mnie w kołach powietrznych. Dźwięki dochodzące do mego ucha wzbudzały także moją li-