cznych zwojach alabastrowe łono Jungfrau. Złoto i purpura mieszały tu swe czarujące kolory, a kiedy wszystko zbladło u dołu, kiedy dolina stała się zbiorem cieni i mroku, dziewicze czoło Jungfrau rumieniło się jeszcze miłością i wstydem. Mgła rozpostarta u dołu zdawała się morzem lotnem; szczyt wznoszący się ponad nią wyspą przepychu. Wreszcie, ze wszystkich promieni słońca pozostał jeden tylko na ostatnim szczycie i zdawał się różą, której płatki ulatywały w miarę jak noc się zbliżała. Po chwili pączek róży pozostał tylko, rozpłynął się jak myśl ginąca i wszystko stało się blade i smutne. Wszystko ustało; chwała, blask, moc, powab i wzniosłość, wszystko umknęło. Jungfrau była już tylko górą; przed chwilą jeszcze była to królowa Alp i dziewica, którą uwielbia słońce.
Opuściliśmy Lauterbrunnen rankiem i przez Wengernalp udaliśmy się do doliny Grindelwaldu. W przeciągu kilku godzin szliśmy pod górę, a promień słońca złocił nam niekiedy krainę rozciągającą się dokoła. Kiedy stanęliśmy ponad równiną, wielka dolina Lauterbrunnen wydała się nam niby olbrzymia przepaść, którą zaledwo zgłębi oko. A jej skały, siklawy, góry, usiane chmurami przedstawiały widok niezwykły, którego świetność podnosiły śniegi łańcucha Jungfrau; oderwana od doliny mgłą pas jej otaczającą, zdawała się nadpowietrznym pałacem, wystawionym na ruchliwej podstawie mgły promiennej.
Napotkaliśmy na drodze ślady wielkiego zwału. Ogromne czarne głazy leżały na stoku góry, lecz tak były niepewne i nachylone, że w pierwszej chwili wydawały się być w ruchu. Sporą przestrzeń po-