chciało, że w najdogodniejszej porze; słyszy zgiełk, jakieś hałasy i nierozeznane gwary pomieszanych tłumów. — Pierwszy odgłos tego dzikiego wesela wzruszył w nim jeszcze dzikszą radość. Mniemał on, że to głos uciech, zabawy i szczęścia.
— Za mną! — krzyknął ponurym głosem, miecz jego mignął się, jak błyskawica, i już jest u wrót podwórza Małgorzaty. Lecz jakiż widok, jakie zdziwienie Wacława! Junosz wierny, stary sługa Mikołaja, okryty ranami, śpieszy do niego, poznaje go, wyciąga ku niemu ręce i woła:
— Panie, ratuj Małgorzatę! Zbilud, Zema, Sambor i Bodzanka wydarli jej syna, samą zaś uprowadzili. Ostatek tylko zgrai plądruje po domie; tą, na lewo ujechali droga.
Na te słowa Wacław odwisłą z mieczem opuścił prawicę, pobladł, zadrżały mu kolana, jakby nie śmiał kroku postąpić dalej, głazem stoi na miejscu, Jak cisza poprzedza straszną w przyrodzeniu burzę, ciągną przez chwilę ciężarne gromami chmury, głucho jęczą sine obłoki, a drzew gałęzie w milczeniu drżącymi kołyszą liściami — uderza piorun, a noc i zniszczenie zalegają bujne niziny i dzikie puszcze — tak się porwał Wacław, lotem błyskawicy doścignął nikczemnych, rozproszył, krwią Zbiluda jego czarną zmazał zbrodnię, lecz napróżno — nie ocalił Małgorzaty, nie znalazł jej nigdzie! Próżno śledził Świętosława, i tu chęci jego były daremne. — Dopiero, gdy dognany Zema równym Zbiludowi skonem wyzionął duszę, znalazł Wacław najdroższe skarby Małgorzaty i na zbroczonych rękach uniósł do Zembocina. Ach, jakież zdumienie, jak przerażający zastał tam widok! Pełno ciał martwych, żadnego z ludzi nie zastał przy życiu; reszty tylko domów dotlewały w perzynie. Ryk nawpół żyjących lub opalonych bydląt byłby wzruszył najokrutniejsze serce, a widoczna boleść, jaka ten obraz i utrata
Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom5.djvu/88
This page has not been proofread.