znowu straszni podpalacze Zembocina i tu mnie wyśledzić? Ach, nie inaczej zapewne! O Maryo, o siostro, jakież jeszcze na nas czeka przeznaczenie?
Tymczasem trwa bój zacięty, a czas i życie rycerzy wraz z ich krwią upływa. Mija noc, wreszcie powstaje świt białawy; wkrótce, o, wkrótce rozedrze on straszną zasłonę walczącym. Ależ tylko gdzieniegdzie już oni bój toczą. Płytkie żelaza prawie wszystkich wtrąciły w czarne wiecznej nocy przepaści. Mikołaj tylko z trzema już zostaje, a Wacławowych nie widać nigdzie. Cóż się z nim samym, niestety, dzieje, cóż z Świętosławem?...
— Dzięki niebu — zawołał wreszcie Mikołaj pozwolono mi przecie ocalić moją najdroższą Małgorzatę! O, jakże to słodka nagroda, tylu utrudzeń moich! Lecz cóż to jest? jakaż to śliczna dziecina w tej zbroi pochyla się i płacze nad zwłokami togo zapewne zuchwalca, który się odważył hańbić progi mojego domu? Przybliżmy się! Co widzę? Tyżeś to, Wacławie!
Na ten głos, jakby przywołany do życia, Wacław, zamglonem śmiertelnością okiem wlokąc po postawie Mikołaja:
— O nieba — zawołał — więc nie z Bodzanką walczyłem!
— Więc nie z Bodzanką walczyłem! — gorzko zawołał i Mikołaj.
— Podaj mi rękę, Mikołaju! — rzekł Wacław.
— Żegnam cię, przyjacielu!... Oto syn twój... a tam, tam, na tej wieży najukochańsza ode mnie, nieskazitelna, i mojem życiom ocalona żona twoja. Żyj szczęśliwy, o zgonie moim tylko staremu giermkowi Wacława, wspomnij!
Zaledwie tych słów domówił, westchnął, z ostatniej siły ścisnął rękę Mikołaja, zwrócił wzrok gasnący na wieżę i na niej go wiecznie zostawił.
Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom5.djvu/96
This page has not been proofread.