Noc — nie, o, nie, połowa nocy do mnie należy, rycerze. Ślubem strasznym związałem się niegdyś i sam jeden być muszę, kiedy gwiazdom na niebie mdło być zaczyna. Ale jeszcze czas, jeszcze mówić mogę — kiedy umilknę, wyjdziecie wszyscy, a ja modlić się zacznę. Czy obiecujecie?
Co tylko zażądasz, czynić będą w zamku moim.
Dzięki ci, królewski Rytygierze. Teraz, przyjaciele, powiedzcie mi, skąd zacząć? W pamięci mojej zmartwychwstają widziane strony, oglądane twarze, stoczone walki, i cisną się tłumem, jak w dzień sądu umarli. Kogoż zatrzymam? Któremuż z nich ścisnę skrzepłą rękę? Oni przechodzą, mijają — a wy chcecie powieści. Ah, dajcie mi harfę!
Nie spojrzał, tknął tylko, a rozpłakały się struny.
Na smutną pieśń się zanosi — spróbuję losu raz jeszcze.
Teraz jak gdyby przekleństwo zagrzmiało.
Czy to ty się prosisz, jęcząc pod mojemi palcami, okrutna Marzanno[1], śmiertelnemi uwieńczona maki, lub ty może, Łado[2], strojna w róże głogów, ty, co sypiesz na synów Lecha błędne ogniki miłości? Daremno, daremno. Jak gwiazdy nocy letniej, tak wy opadnięcie z niebios. I nie kto inny was strąci, jedno syn wasz, jedno smutny wygnaniec.