Na te słowa w głębi pawilonu jakiś człowiek podniósł głowę, którą był dotąd trzymał w dłoniach ukrytą. Siedział sam przy małym stoliku, a przed nim stał kielich alikantu[1] do połowy wypróżniony. Mętne spojrzenie rzucił na tłum i znów pogrążył się w sobie, tonąc w długiem rozmyślaniu. W tej chwili, na przeciwko pomiędzy dwiema świecami spostrzegł głowę starca; został z ustami rozwartemi, z oczyma utkwionemi w zjawisko nie mogąc zmienić postawy. Był pod wpływem dziwnego czaru. Starzec siedział nieruchomy, łokcie wsparł na marmurze stolika; zapadłe policzki oparł na dłoniach. Sam Hoffmann[2] by się cofnął przed wyrazem tych dwóch oczu, niewzruszonych, pełnych życia, jadu, pogardy i sarkazmu, w których białka, poprzecinane drobnemi czerwonemi żyłkami, otaczały dwie źrenice podobne do dwóch błyszczących gwoździ, umocowanych w szkle mlecznem; i uląkłby się przyćmionego, a jednak pełnego siły kolorytu tej twarzy spłaszczonej, muskularnej, co mówiła o długich minionych latach, ale, niewiadomo czemu, zdawała się zapowiadać ich jeszcze wiele, jak gdyby wiek człowieczy i więcej niż wiek człowieczy, nie miał wystarczyć żeby rozprężyć te żyły, wysuszyć to ciało, zmrozić te usta milczące a ruchliwe zarazem, powstrzymać ten skurcz pogardy, co je ciągle wykrzywiał, wysuszyć to czoło, spokojne, surowe, wydłużone jak ramię morskie, między dwoma kosmykami siwiejących włosów, pozostałych gdzieniegdzie, niby szczątki przez burzę oszczędzone. Bez wątpienia było coś nadprzyrodzonego w tym człowieku; wszystko, nawet ubiór, przejmowało jakąś niepewnością i trwogą. Stary strój przypominał modę z przed Rewolucyi, na palcu miał pierścień z cyframi arabskiemi, nosił krawat biały o dwóch końcach muślinowych haftowany ściegiem flamandzkim.
Page:PL Zygmunt Krasiński - Pisma Tom6.djvu/73
This page has not been proofread.