I o pioruny i śmierć nagłą błaga,
W strachu, czy tłum go nic dogna za chwilę,
Co szydero ściga go i został w tyle...
Lecz przebóg! widzi: już nie on gna! Biada!
Bo się na części, na członki rozpada!
A z kłębu członków dawny tłum się rodzi...
Drga, skacze, tańczy!... Ha! teraz uchodzi!
Motłoch go rozkradł!... On sam: cień człowieka,
Co w dal czczym serca tętentem ucieka
Przed samym sobą i ślad własny grzebie
W grozie upiornej! Jakże znajdzie siebie!
Niema go! Niema! Nim dopadł ustroni,
Zgubił się w drodze, wpadł w ręce pogoni!
Nie siebie niesie w samotność, w milczenie,
Lecz pamięć straszną, lęk i przerażenie!
Aż, upiór własny, ledwo dysząc jeszcze,
Padł wycieńczony na głuszą złowieszcze
Łono Pustyni... Już jeno mgła, mara...
Wiatr go rozwiewa, chłonie nicość szara...
Gaśnie... I stając się już zapomnieniem
Własnej pamięci i nowem milczeniem,
Widzi Cud nagle: W godzinie północnej
On sam, przeczysty jak śnieg, jak miecz mocny,
Nagi słoneczną pięknością przedziwną,
Olbrzym pogodny z gałęzią oliwną,
Naprzeciw siebie, jako Bóg z świątyni,
Z najpustynniejszej wychodzi Pustyni...
Page:Staff - W cieniu miecza.djvu/112
This page has been proofread.
108