Kędyby pierś płonąca w spoczynku ochłódła;
Chwytać się dłonią drżącą najuboższej trawy
I całować w niej życia wielki dar łaskawy
I twardo stać na serca własnego wyłomie,
Bronić wstępu zwątpieniu, co czyha kryjomie;
Martwych mórz popielnemi musieć żyć owocy,
Wiedząc, że znikąd dłoni i znikąd pomocy:
A wzrok nadzieją, wiarą wysyłać w błękity,
Cieszyć się, że choć szczyty są, wysokie szczyty,
Bez serca, bez miłości, lecz podniebne, dumne,
Jeżeli nie dla życia, to na głaz na trumnę,
Na głaz, który, gdy ziemia nocą skryje oko,
Na piersi padnie, kamień, co leżał wysoko...
I kiedyby się chciało, pięścią bijąc w ciemię,
W nieutulonym, dzikim żalu paść na ziemię
I, twarz ukrywszy w trawie chłodnej i wilgotnej,
Płakać strasznie, szalenie, w rozpaczy samotnej:
Wówczas miast dłoni, co są dobre i kochane,
Zimny jeno na serce kłaść głaz, jak na ranę
I duszę swą rozrzucać wkrąg w uśmiechów siewie —
Ile kosztuje uśmiech taki, ach, nikt nie wie!
Ale my wiemy, dusze. Mówią o ubóstwie
Nędzy, ale my znamy w przepychu i mnóstwie
Ubóstwo gorsze. Mówią o smutku w żałobie,
My wiemy, jak być może blada skroń w ozdobie
Róż szkarłatnych, co czynią czoło jeszcze bledszem.
Znamy samotność, co nam jest chlebem, powietrzem,
Swobodą i więzieniem. Wiemy ilokrotnie
Page:Staff - W cieniu miecza.djvu/117
This page has been proofread.
113