nikogo, szła prosto do chałupy starego Wawrzyniaka. Chłop był w domu, właśnie wrócił na wieczerzę z parku. Jego siekiera, ta sama siekiera, pod którą padały ulubione drzewa panny Ludmiły, leżała jeszcze na ławie.
— Jak się macie? — rzekła, kiwnąwszy głową na przywitanie. — Czy to wy dostaniecie grunt z pod parku? — dodała śpiesznie.
Chłop spojrzał na nią podejrzliwie i milczał, wahając się, czy powiedzieć prawdę.
— A niby dlaczego panienka pyta? — zagadnął.
— Mam do was prośbę... wielką prośbę, — wyszeptała, siadając.
— Co też to panienka wygaduje! prośbę do mnie?! — mówił chłop.
— No, wy bierzecie grunta z podedworu? — pytała niecierpliwie.
— Niby z pod sadu, czy z pod ogrodu? — pytał znów Wawrzyniak, pragnąc zyskać czas do namysłu.
— Tak, tak! w parku. I wy ścinacie drzewa?
— A bo widzi panienka, — zdecydował się wreszcie chłop, — lasu niema w Kołatynie ani trocha, dziedzic wszystko wyciął, a my, cośmy kupili gront, nie obeńdziem się nijak bez drzewa, bo to trzeba i chałupy kolonistom pobudować i stodółkę przy każdym domu i obórkę i na ogrodzenie. Tedy, powiedają, wytniemy ogród i będzie drzewo! Tak powiedają, ale nie starczy na żaden sposób! Sadu szkoda, podzielili go na czterech, czy pięciu i mnie się ze trzydzieści drzewek dostanie, a resztę to rozbiorą, co młodsze i da się przesadzić na wiosnę. Wziąłem