— To ty, Zosiu — tak wcześnie? — rzekł.
Czekał, aż mu podsunie czoło do pocałunku, ale ona nie ruszyła się z miejsca na smagłej jej twarzy wypełzła bladość; walczyła znać ze sobą, bo usta i nozdrza drgały jej, rozszerzane dławionym płaczem.
— Co ci jest? dlaczego tak wcześnie? — pytał zaniepokojony Zgórski, podnosząc się.
Zgórska przeczuwając coś złego, wpadła do pokoiku męża.
— Straciłaś miejsce? — zagadnęła z rozpaczą w głosie, widząc, że córka nie jest w stanie przemówić ani słowa.
— Niech się mama nie gniewa, — Zawołała Zofia, rzucając się jej do rąk, — ale ja w żaden sposób nie mogłam dłużej, w żaden sposób! Raczej umrzeć!
— Uspokój że się, moje dziecko, — perswadował Zgórski, ujmując ją za głowę. — Przecież nie jesteśmy sami, — szeptał.
Ale ona rozżalona, nie zwracała uwagi na obecność Chojowskiego, starającego się zajmować jaknajmniejszy kącik.
— Noga moja już tam nie postanie, ojcze! — mówiła nerwowo, błagalnie. — Czy wiesz, co on mi dziś powiedział?
— Właściciel?
— Tak powiedział mi, że... że mi da sto rubli na miesiąc, jeżeli chcę nic nie robić u niego... Ja — dałam mu w twarz, a on... zwymyślał