Niechże ojciec siada. Pisałem właśnie wczoraj do Irkucka. List mój zminął się z ojcem. Gdyby nie fotografia z przeszłego roku, nie poznałbym, bo tamta była straszna doprawdy! Któż ją robił? Wygląda ojciec na niej o dziesięć lat starzej, aniżeli w naturze.
— Amatorska! — wybełkotał pan Bolesław, nie spuszczając oczu załzawionych z jedynaka. Patrzył na niego zupełnie tym samym wzrokiem, z temi samemi uczuciami, jak na paroletniego chłopczynę, który przed laty siadywał na jego kolanach i bawił się jego zegarkiem, przytykając go z zaciekawieniem do drobnego uszka. Leonowi zostały jednak tylko blond włosy i charakterystyczny nos owego dziecka, zresztą zmienił się tak, iż ojciec, spotkawszy go na ulicy, nie domyśliłby się nawet, że ma przed sobą syna. Był to młodzieniec, a raczej mężczyzna trzydziestoletni prawie, o delikatnej cerze, nieco przybladłej, wydelikaconej sztucznie, o spojrzeniu pewnem, trochę drwiącem. Mówił cicho, akcentując głęboko każdy wyraz i czyniąc widoczne wysiłki, żeby dobrać za każdym razem jaknajodpowiedniejszy. Ruchy jego cechowała okrągłość prawie niewieścia. Rysy dość regularne, ale niezbyt wyrobione, czyniły jego fizyonomię cokolwiek szablonową, mdłą, ale ojcu wydał się prawie piękny. Z rozrzewnieniem głaskał mu włosy, siedząc na łóżku. Daremnie cisnęły mu się na usta zapytania, nie czuł się zdolnym wymówić ani jednego. Leon spostrzegł to i serce zabiło mu żywiej.
— Biedny, kochany ojcze! — szeptał, ujmując w dłonie jego głowę. Zapomnij o wszystkiem coś przeszedł, odpoczniesz sobie teraz za wszystkie czasy, rozerwiesz się...