— No, Ludmiło — rzekł rozpromieniony Olaski — znaleźliśmy choć jednego życzliwszego człowieka w tej zimnej Warszawie. Patrz kolega, to moja córka — dodał z pewnego rodzaju dumą zwracając się do Komirowskiego. A kolega...
— Ty — poprawił pan Bolesław.
— Niech i tak będzie.
— I ja nie sam, ale co mi się tam równać z tobą. Masz w domu słoneczko prawdziwe.
— Niech panowie rozmawiają dalej, nie przeszkadzam — rzekła Ludmiła uśmiechając się z właściwym sobie czarem. — Wspomnienia dawne zajmują nietylko starszych.
Pan Bolesław zatrzymywał z przyjemnością oko na tej pełnej uroku postaci dziewczęcej, która spoglądała nań wzajemnie z nietajoną sympatyą, czuł odrazu, że znalazł nietylko chętną słuchaczkę, ale i istotę rozumiejącą, co się w jego biednej duszy dzieje. Mimowoli porównywał ją z Leonkiem i do serca zakradła mu się zawiść.
Zazdrościł takiej córki staremu towarzyszowi.
Dlaczego Leon nie słuchał go nigdy z takiem zajęciem, kiedy mu opowiadał o przebytych okrwawioną nogą ścieżkach życia? Dlaczego nie odczuwał w nim żadnej sympatyi dla tego, co sam kiedyś przebolał? Nie nawiązała się pomiędzy nimi najsłabsza chociażby nitka, przeciwnie, im dłużej ze sobą przestawali, tembardziej dochodzili obaj do przekonania, że są jakby mieszkańcami dwóch planet, nie krążących nawet dookoła wspólnego Słońca. Słowa pana Bolesława, najgorętsze,