Dom stawał mu się nawet niemiłym, bał się poprostu spotkać z Leonem, bo czuł, że nie potrafiłby rozmawiać z nim z zimną krwią. Za to coraz częściej zaglądał do Olaskich.
Wygnańcy Z Kołatyna nie mogli się dotąd oswoić z nowemi warunkami, w których postawiło ich życie. Olaski zamknięty w ciasnem mieszkanku, rzucał się po niem jak stary lew po klatce. On, przywykły od dzieciństwa spędzać dni całe pod gołem niebem, na siodle, on, który rozkazywał zawsze komuś, a nigdy nie słuchał, on niezależny od niczego, jak tylko od przyrody i jej kaprysów, musiał teraz nieznany od nikogo, pozbawiony wszelkiego wyraźnego stanowiska, wegotowuć wpośród tych brudnych, pozbawionych słońca i powietrza, zmieszkałych przez bezimienne mrowisko murów miejskich, gdzie czuł się jaknajgorzej. Szukał sobie jakiegoś zajęcia, ale nadaremnie. Najbardziej bolało go, najsrodzej bodło jego ambicyę, że on, dziedzic, jaśnie wielmożny pan na swoim Kołatynie, tutaj w Warszawie był niczem, pyłkiem, na który nikt nie zwacał żadnej uwagi. To go doprowadzało czasami do rozpaczy. W przystępie takiego usposobienia porywał za kapelusz i biegł prosto przed siebie, na sam koniec miasta, bez celu, byle tylko wyładować z siebie ten nadmiar energii, który w nim jeszcze kipiał pomimo późnego wieku. Wstyd mu było przed żoną i przed córką, czynił więc wszelkie wysiłki, żeby nakoniec zaczepić się gdziekolwiek. Podobnie jak Komirowski ogłaszał się i czytał anonsy, zwracał się do biur ofiarowując swoje usługi, ale od wyjazdu ze wsi mijał już miesiąc niemało, a żadna zmiana w położeniu Olaskich nie nadchodziła.
Wieczorami dopiero, kiedy Chojowski, znużony całodzienną pracą zjawiał się w saloniku, posępny nastrój pierzchał.