fabrykę, która rozwijała się dotąd bardzo szybko. Idzie o dokupienie placu z sąsiedniej posesyi i zbudowanie nowego pomieszczenia, bo stare dziś już zaciasne. Pochłania to znaczny kapitał, fabrykant ma spory kredyt, ale bez gotówki ani rusz. Pryncypał Chojowskiego ogląda się więc za „cichym wspólnikiem“ któryby mu wniósł kilkanaście tysięcy rubli. Olaski nie potrzebuje wcale znać się na interesie, może nawet nie weźmie w nim żadnego osobistego udziału; otrzyma tylko weksle i ośm procent w półrocznych ratach z góry. Ryzyko prawie żadne; pan Stanisław, jako buchalter, zna na wylot stan majątkowy Malickiego i ręczy, że kapitalik nie przepadnie, chybaby jaka katastrofa i krach ogólny w przemyśle, ale i w takim wypadku Olaski nie straciłby wszystkiego. Fabryka idzie doskonale i rozszerzenie jej powiększy niebawem obroty w dwójnasób.
— A skoro tak, powiedz mu pan o mnie — rzekł Olaski wysłuchawszy szczegółów. — Znasz się pan na takich rzeczach lepiej, aniżeli ja, rób więc jak chcesz... Toż w gruncie rzeczy i o was oboje tu idzie... Jedna rzecz tylko.
— O cóż panu idzie?
— Wolałbym inną formę tej spółki.
— Ależ to właśnie najwygodniejsza forma.
— Tak się panu zdaje, ale według mnie, to nie zupełnie wypada żeby szlachcic na weksle komuś pożyczał, fe!
— Przecież to tylko sposób zabezpieczenia sumy, nic więcej — tłómaczył Chojowski — najprostszy i najlepszy w tym wypadku. Inaczej