Chojowskiemu było to nie na rękę, nieświadomie bowiem pragnął obwieścić pożądaną nowinę w jaknajprzychylniejszych warunkach, z jaknajwiększą pompą, w obecności całej rodziny. Radość tych biednych ludzi sprawiłaby mu bowiem nadzwyczajną przyjemność, na którą z góry liczył i której teraz niechętnie się pozbywał.
Pojmował jednak, że każda choćby najkrótsza zwłoka może wyjść na złe Zgórskiemu, więc postanowił uprzedzić jego żonę.
— Mam posadę dla męża — rzekł poprostu, kiedy pani Anna na zakończenie obiadu przyniosła mu sama kompot.
Zgórska patrzyła na niego z niedowierzaniem, ale kiedy jej powtórzył nowinę, upuściła talerzyk na podłogę i zanim młodzieniec się spostrzegł, zaczęła mu okrywać ręce pocałunkami.
— Dzięki, dzięki, mój dobry, poczciwy panie Stanisławie — mówiła. Nie wie pan nawet, jakie dobrodziejstwo pan nam wyświadcza.
— Ależ pani, co to znaczy, co to jest? — bronił się Chojowski, zawstydzony i zagniewany nawet trochę za ten nagły i gwałtowny wybuch wdzięczności nieszczęśliwej kobiety. — To właściwie nie ja... wypadek zwyczajny... Magazynier nasz okradł firmę... i wydalono go.
— Okradł — powtórzyła z przerażeniem Zgórska.
— Tak, zdarzają się wszędzie złodzieje, proszę pani, a mój kolega został nim z nędzy, więc trzeba się nad nim litować, zanim się go potępi. W każdym razie nieprzyjemnie będzie mężowi pani obejmować miejsce po takim człowieku... Trzeba mu jednak powiedzieć.