skiego na skromnem ale pewnem stanowisku, ale nie mógł pozbyć się trwogi na myśl, że tą drogą prędzej czy później wyda się to, co dotąd jaknajstaranniej ukrywał przed kolegami, a głównie przed panną Wandą.
Niebezpieczeństwo powiększyło się jeszcze bardziej od dnia, w którym Olaski wszedł jako cichy wspólnik do fabryki. Nie pokazywał się wprawdzie w kantorze, ale widywał się z Malickim, który był zachwycony starym szlachcicem i prawie że mu się narzucał ze stosunkiem towarzyskim.
Czy nie lepiej uprzedzić samemu to, co i tak musi się stać prędzej czy później? — myślał sobie nieraz pan Stanisław. Najszlachetniej powiedzieć o wszystkiem pannie Wandzie, przeciąć raz energicznem, choć może bolesnem cięciem tę subtelną nitkę, która wije się pomiędzy nimi aż dotąd, chociaż żadne nie stara się o to. Chojowski zachowywał się wprawdzie jak najobojętniej, tak, żeby nie podsycać najlżejszem tchnieniem tej iskierki, ale przeczuwał, że samo oddalenie i chłód nie są w stanie jej zagasić. Nie podnosząc nawet głowy widział ciągle spojrzenie tych cimno-niebieskich oczu, z poza wielkiej kasy żelaznej. Było w nich coś, co go dręczyło jak ciągły wyrzut sumienia, wymówka niemal, żal nieujęty w żadną zwykłą postać, a jednak żywy i dojmujący, była miłość cicha, nieuświadomiona może, a jednak gotowa do ofiar i do poświęceń, była nadzieja, nie ginąca nawet pod ciosami zimnej rzeczywistości. Panna Wanda jednak nie dawała najmniejszego powodu do wystąpienia Chojowskiemu. Mając jakiś interes, przychodziła do niego jak do kolegi, opuszczając kantor wyciągała do niego dłoń bez najmniejszego śladu afektacyi, naturalnie, jak do każdego innego,