— Józiu, na chwilkę! — zawołała. — Albo nie. Lepiej niech pan wejdzie tutaj, bo znowu ktoś dzwoni, muszę iść do kuchni. Mężu, pan Stanisław może by pojechał do Kołatyna! Daj objaśnienia bliższe co do warunków, proszę cię!
Biedaczka pochwyciła widelec, pozostawiony na stole i pobiegła nalewać rosół nowoprzybywającemu. Buchalter znalazł się oko w oko z wysokim, przygarbionym mężczyzną, siedzącym naprzeciw drzwi przy małym stoliczku. Zgórski zerwał się spiesznie, wyprostował postać i wyciągnął dużą, kościstą dłoń do młodzieńca.
— Bardzo mi przyjemnie! — bełkotał, zażenowany widocznie panującym w około niego nieładem. — Jestem Zgórski.
— Chojowski, — odparł pan Stanisław, ściskając podawaną sobie rękę.
— Proszę bardzo, — mówił Zgórski, przysuwając zniszczone krzesełko niespodziewanemu gościowi. — Daruję pan, że pana wprowadzono w ten kram. Chciałby pan spędzić parę tygodni na wsi? W Kołatynie byłoby panu, jak w niebie, ludzie spokojni, cisi, grzeczni... Nie wyzyskiwacze żadni, traktowali by pana jak syna rodzonego. Pokój osobny, usługa, życie przyzwoite, dostatnie, chociaż bez frykasów, muszę uprzedzić. W przeszłym roku byłem tam przez parę tygodni... w przejeździe do Warszawy. Wszyscy letnicy byli zadowoleni i zapewne powrócą w tym roku na wakacye... Dom stoi w samym ogrodzie...
Pan Stanisław słuchając objaśnień, błąkał się wzrokiem to po ciasnej izdebce, zastawionej zniszczonemi meblami i słoikami konfitur,