Ludmiła nalewała jak dawniej, w Kołatynie, herbatę, ojciec czytał gazety, matka dłubała jakąś robótkę. Do wieczerzy młodzi siadali w kącie, pod oknem, na miękiej, wąskiej kanapce i prowadzili półgłosem rozmowy, rwące się co chwila, ale zawsze zajmujące, bez względu na przedmiot. Najczęściej pan Stanisław nie słuchał wcale co mówiła, zapatrzony jeno w jej oczy, splatając swoje spojrzenia namiętne, gorące, to znów utulające, tkliwe, uwielbiające z promieniami jej źrenic. Kiedy głęboki, błyskotliwie barwny, metaliczny głos Ludmiły ucichał, Chojowski, jakby zbudzony z marzeń, poruszał wargami, rzucił pytanie i znowu zatapiał się w milczący zachwyt.
Ale jakże daleko te wszystkie zapytania odbiegały od myśli młodzieńca! Dobrowolnie wyrzekał się tych, co mu się paliły w głębi