— Jeszcze nie zaraz się przenosimy, — mówiła, krając z dużego bochenka wiejskiego, — zejdzie z miesiąc, a może i więcej... Chciałabym, żeby chłopi jaknajdłużej nie płacili.
— Co też ty mówisz, Ludmiłko! — zaprotestował pan Olaski.
Zamilkła, ale znać było, że pozostała przy swojem.
— Czy państwo nic sobie nie zatrzymują? — zagadnął pan Stanisław.
— Nic, — odparł sucho Olaski.
— Nawet pałacu? Chłopi rozbiorą go niezawodnie.
— Ha, — syknął obywatel, odkładając napoczęty kawałek chleba, — ma się rozumieć, że rozbiorą. Chciałem sprzedać osobno, ale sami żydzi się trafiali i dałem spokój. Niech lepiej chłopi rozbiorą. Sam też nie wezmę, bo mnie nie stać na utrzymywanie takich rezydencyi. Panu Bogu dziękuję, żem o kiju żebraczym stąd nie wyszedł.
— A przecież inni gospodarują jakoś, — wtrącił nieśmiało pan Stanisław, — znam ludzi, którzy utrzymują, że nic nie daje tak stałego i pewnego dochodu, jak ziemia...
— Dochodu? — zaśmiał się gorzko Olaski. — O dochodzie mówić łatwo temu, co siedzi sobie w mieście, ma chałupę i kwity lokatorom wystawia, albo po gazetach rady rolnikom daje. Oto właśnie przeczytałem, masz pan! Jakiś mędrek plecie to samo i wiele więcej głupstw