szeptów przyrody — matki, kochającej namiętnie i darzącej nadziemskiem dobrem swe dzieci wierne. On rozumie jeszcze te szepty, choć zapomniał pojedyńczych wyrazów. Macierz kołysze go w ramionach, przygarnia do łona, bierze w dłonie zakrwawione serce i zlewa je łzami współczucia. „Moje ty biedne, stęsknione, schorzałe serduszko, pójdź w moje objęcia, powiada, skąpię cię w oceanie ciszy, w nim pozbędziesz się błota ludzkiego, które do ciebie przylgło, odnajdziesz samo siebie, odzyskasz pełnię bicia, zrzucisz z siebie zimne sploty rozumu, opasującego cię, jak wąż przewrotny, tamującego każde twe silniejsze drgnienie. Ja ci dam spokój, którego tak upragnęłeś, napoję cię miłością, jeszcze większą, aniżeli ta, za jaką tęsknisz, o jakiej marzysz...“
Poddaje się bez oporu tym pieszczotom, zamyka oczy i wsłuchuje się w szum sosen. To nie gwar pusty strojących się na wiosnę drzew liściastych, godujących w lecie, a pogrążających się w sen niemy jesienią, lecz szmer tajemniczy poważnych sosen, nie zrzucających szaty nadziei nawet w objęciach mroźnej zimy.
To Śpiew równie piękny, jak wymowny, równie smętny, jak upajający! Pieśń ta kształtowała, nastrajała w ciągu długich wieków dusze szerokoskrzydłych, górnolotnych, białopiórych, zuchwale polujących w błękitach, orłów, rozbrzmiewała, kiedy z wysokości spadały płynne rubiny, osiadając na sztywnych igłach, niby jagody.
Pan Stanisław płakał, bo poruszała ona dawno naderwane struny jego duszy, wydobywając z nich połamane, jęczące akordy tęsknoty. Czuł się teraz ptakiem, strąconym z pod obłoków w ogrody warzywne między nikczemne kury, gęsi i indyki, przykuty łańcuszkiem do grzędy