niewidzialne niteczki. Idą one od martwych przedmiotów, nawet od ludzi do mojego serca i zapuszczają się w nie głęboko, głęboko... Jedne są złote, drugie srebrne, inne podobne do tęczowej pajęczyny, a choć takie subtelne, mają moc niesłychaną. Gdyby je kto chciał pozrywać, krzyczałabym z bólu i broniła się rozpaczliwie, bo mi się zdaje, że wraz z niemi pęknie i moje serce...
Idąc wolno, zbliżali się do krzyża, u stóp którego panienka zanosiła rano modły. Chojowski nie mógł się powstrzymać od rzucenia niedyskretnego pytania.
— Czy i z tem miejscem łączą panią jakie wspomnienia?
— Tysiąc, jeżeli nie więcej! — odparła po krótkim namyśle, — kiedym była małą dziewczynką, przychodziłam tu codziennie w lecie, nad wieczorem z babunią, mówić pacierz. Później zaglądałam tu sama, ilekroć spotkało mnie co złego. Ten krzyż to powiernik wszystkich moich strapień, zawodów, cierpień, walk, wątpliwości; u jego stóp szukałam pociechy i ukojenia w każdej cięższej chwili, pomiędzy nim i mną zadzierzgnęła się nie jedna, ale tysiąc niteczek, ani złotych, ani nawet srebrnych, ale szarych i czarnych. I tych jednak nie chciałabym pozrywać, bo zdaje mi się, że człowiek powinien żyć nietylko jasnemi, ale i smutnemi chwilami. Podług mnie, szczęście to nie żaden wspaniały, harmonijnie ułożony, tchnący wszystkiemi woniami, upajający oko wszystkiemi barwami bukiet, bo takich nie ma zgoła na świecie. Szczęście trzeba robić sobie samemu, zrywając kwiatek po kwiatku przy drodze życia i wpinać sobie we włosy. Jak jeden zwiędnie, to