wypełzła śmiertelna bladość, jak źrenice rozszerzyły się i utkwiły przerażone w ojcu, a wargi drżeć zaczęły.
— Kiedy? — zagadnęła żywo pani Olaska, zrywając się z krzesła.
— Parę dni temu. Pojutrze już płacą.
— Tak prędko?
— Chwała Bogu, że się już raz skończyło, — rzekł surowo Olaski, spoglądając na córkę.
Panna Ludmiła z trupio bladej stała się sino purpurową, łzy jak perły posypały się jej na policzki. Chwilę walczyła, żeby je opanować, ale poczuła znać, że daremnie walczy z bólem przejmującym całą jej istotę, bo odsunęła się gwałtownie od stołu i słaniając się, wyszła z pokoju.
Pan Stanisław usłyszał po za drzwiami pierwszy spazm serdecznego płaczu dzieweczki, i sam poczuł dławienie w gardle.
Olaski pobladł także, ale szybko odzyskał zimną krew.
— Idź do niej, — szepnął żonie.
— Nie dziw się pan, — dodał, zwracając się do Chojowskiego, — urodziła się tutaj, wychowała, wzrosła. Ciężko dziewczyninie opuszczać Kołatyn, bo przywiązana do niego całą duszą — a w dodatku nie cierpi miasta. Cóż robić jednak. I mnie bolesno opuszczać ojcowiznę, ale los twardy, oj, twardy! kto wie, co nas jeszcze czeka. Za mało mi zostanie, żeby żyć z założonemi rękami; długi na wiosce są, trzeba wziąć się do