Był dzień letni, gorący. Dzierżawca z sąsiedztwa wyjeżdżał właśnie za wrota na ulubionym wierzchowcu Olaskiego. Bułanek, czując obcą rękę, rżał żałośnie, odwracał zgrabny łeb w stronę swego pana, stojącego na dziedzińcu w otoczeniu chałatowych żydów. Lecz Olaski nie rzucił nawet jednego spojrzenia za nim. Trawiła go chorobliwa gorączka, byle raz położyć koniec tej wyprzedaży, tej szarpaninie! Prędzej! prędzej! Zabierajcie wszystko do ostatniego wióra! Dawajcie pieniądze cuchnące i idźcie sobie precz. Niech was nie oglądam dłużej na swojem podwórku, przestańcie mnie dręczyć swojemi targami o marnego rubla, którym w głębi ducha dotąd gardzę. Rzuciłbym wam wszystko na pastwę, gdyby nie to, że mam obowiązki...
— Co wielmożny pan chce za te pługi? Po trzy ruble? To za drogo! Nowe po pięć dostanę, na sumienie, i wcale nie gorsze! Niech pan bierze! oto pieniądze... Po co czas tracić, kiedy ja chcę kupić? Chłopi i tego nie dadzą! Nu, mam zapłacić?
— Bierzcie! bierzcie!
I pługi, złożone na wóz, wyjeżdżają za wrota, błyszcząc spracowanemi lemieszami w południowem słońcu. Jak błyszczą! Aż oczy