— Głowa cię zapewne boli. No, cierpliwości. Niebawem się to skończy, wyprzedaliśmy prawie wszystko i stosunkowo nieźle. Ojciec dosyć zadowolony. Za tydzień mamy się wyprowadzić, bo chłopi rozbierają dom. Pilno. Najgorzej tylko z meblami. Nie zabierzemy przecie do miasta tyle staroświeckich gracisków, musielibyśmy chyba najmować salony na to wszystko...
— Co mama chce zabrać?
— Albo ja wiem? — co najpotrzebniejsze chyba. Mebelki z gabineciku, bo nowsze i małe, dwie szafy, łóżka, komodę... Ale nie, komoda zanadto zniszczona...
— Niech mama weźmie komodę, — odezwała się błagalnie Luda, — i te figurki porcelanowe koniecznie. Patrzyłam na nie od najmłodszych lat i przykroby mi było rozstawać się z niemi. Chciałabym także, żeby ten duży kredens pojechał z nami do Warszawy. Wyjadałam z niego konfitury, kiedy miałam sześć lat. Pamięta mama?
— O nie, moje dziecko — kredens stanowczo za duży, zabrałby nam pół pokoju w Warszawie. Trzeba go sprzedać za byle co. Teraz zresztą nikt już nie używa takich landar; to dobre do restauracyi, nie zaś do mieszkania w mieście.
Ludmiła westchnęła.
— No to komodę i tualetę, tę ze sztuczną grotą i rybkami. Ojciec powiada, że to arcydzieło mojej ciotki, która umarła na serce, jeszcze jako panna.