Cholera (Krasiński, 1912)/4
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Cholera |
Pochodzenie | Pisma Zygmunta Krasińskiego |
Wydawca | Karol Miarka |
Data wydania | 1912 |
Druk | Karol Miarka |
Miejsce wyd. | Mikołów; Częstochowa |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cała powieść Cały tom VI |
Indeks stron |
W piękną noc księżycową na wielkim trawniku, otoczonym lipowymi szpalerami, pełnymi chłodu, przechadzał się don Antonio di..., ukrywszy swój złowrogi flakon pod fałdami hiszpańskiego płaszcza.
Nie był to już ten sam człowiek, który niegdyś błądził po ulicach Madrytu, po ogrodach Kadyksu, lub szczytach Sierra Moreny. Wtedy uśmiech pięknej kobiety, dźwięk gitary, szczęk dwóch ostrych, błyszczących szpad, stanowiły życie dni jego wszystkich i sny wszystkich nocy. Odważny bywał aż do narażania życia dla drobnostki; namiętny aż do poświęcenia miłości własnej dla swych namiętności; wspaniałomyślny aż do utraty mienia; nabożny, aż do fundowania kościołów i zbogacania mnichów; lecz był też młody, pełny nadziei, wielkich zamiarów i śmiałych pomysłów, w potrzebie mógł stać się nieustraszonym korsarzem, walecznym wodzem, lub dumnym gerylasem[1]. Dziś nic już z tego nie pozostało. Była to dusza postarzała w cierpieniach i niepokoju, zwiędła przedwcześnie, zawsze jeszcze gwałtowna, niepohamowana, ale już zwrócona przeciw sobie, wyniszczająca się z zaciekłością, pogrążająca się żywcem w płomieniach piekielnych. Słowem, był to duch, dręczony wyrzutami sumienia.
[ 80 ] Aby się od tych wyrzutów uwolnić, gotów był poświęcić reputacyę, honor, skoczyć w morze, rozciągnąć się nad ogniwem Guatemali[2], przejść przez wszystkie próby inkwizycyi, bo bał się jedynie Boga; ludzi natomiast nie lękał się wcale. Bóg unosił się tam, z drugiej strony grobu, z przekleństwem w prawicy, które go zmiażdżyć miało; a tej myśli pragnął się pozbyć za wszelką cenę. Na wszystko się raczej odważy, niżby znosić ją miał jeszcze noc jedną, jeszcze jeden dzień. Oto dlaczego się zgodził, a od tej chwili czuł się pod uciskiem, w jarzmie, w roli niewolnika. Oddal się w ręce wykonawców potęgi straszliwej i znosił jej skutki.
Przechadzał się tedy po zielonym trawniku, gdy w tem przejechał powóz otwarty z mnóstwem kufrów i paczek na koźle i z tyłu. W powozie jakiś Anglik z młodą Angielką o cudnej i świeżej cerze, w świetle księżyca. Był to mąż podróżujący z małżonką. Lekkiem dotknięciem starał się ją obudzić, gdy już dojeżdżali do Wiednia; pragnął, by użyła widoku wielkiej stolicy, pogrążonej w cieniu, gdzieniegdzie tylko migającej światłami, niby wielka głowa Argusa[3] o tysiącu ócz. Podniosła się zwolna.
Hiszpan wytrząsnął trochę zawartego we flakonie proszku. Nakształt nieuchwytnej mgły pył wionął ku powozowi i wcisnął się między mężczyznę i kobietę. Potem powóz się oddalił.
Młodzieniec został skamieniały, z duszą, rozdartą tą pierwszą próbą. I cóż mi zawinił ten piękny kwiat nocny? Biedna małżonka, kto wie? może biedna matka! I w jednej obwili żal jego stał się namiętnością, bo taką już była ta dusza kastylska, że cokolwiek tam padło, w żar i ogień się zmieniało.
Załamał ręce, łzy zawisły mu na rzęsach, potem obraz piekła stanął przed nim wśród tych długich szeregów lip. Hiszpan zgrzytnął zębami i poszedł dalej. Spotkał starca o białych włosach, [ 81 ]rozwiewających się pod tchnieniem letniego wietrzyka; staruszek szedł żwawo i raźno a wyraz twarzy miał łagodny i otwarty. „Dobry wieczór panu“ — rzekł przechodząc. On, nie odpowiedział, lecz potrząsnął flakonem. Przeszło kilka minut. Don Antonio uczuł się zbrodniarzem, przychwytanym na gorącym uczynku i dziecko mogło było powalić go, który niegdyś dla zabawy poskramiał byki w arenie. Wtem po drugiej stronie trawnika dał się słyszeć krzyk, jeden z tych okrzyków, jakie wydają otruci. Tłum cisnął się ku miejscu, skąd się jęk odezwał: byli tam ciekawi, a pomiędzy nimi był lekarz, który, przypatrzywszy się starcowi leżącemu pod drzewem, rzeki, odskakując: „cholera!“
Don Antonio przechodził w tej chwili, ale już był odzyskał zimną krew, gdyż tam, gdzie widział wielu ludzi, zdawało mu się widzieć niebezpieczeństwo, a na ten wyraz: „niebezpieczeństwo“, miał zawsze w duszy odpowiedź: „śmiałość.“ Nad wszystkimi potrząsnął flakonem i odszedł zwolna.
Potem chodził noc całą po ulicach Wiednia, wokoło teatrów i pałaców. Widział śmiejących się gości, wychodzących z obiadu, wytwornych tancerzy, opuszczających salę balową. Widział kochanków, prowadzących się pod rękę, szambelana, spacerującego z baletnicą; wokoło wszystkich potrząsał złowrogim proszkiem, a kiedy ulice i place opustoszały, potrząsał nim jeszcze, a pył wciskał się w okna pierwszych i drugich piętr, unosił się w powietrzu, jak lekka mgła, czepiając się okien i znikając za okiennicami, żaluzyami i drzwiami.
Nazajutrz w całym Wiedniu ogólne panowało przerażenie. Cholera zabrała dużo ofiar w nocy. Lekarze biegali w różnych kierunkach jak strażacy w czasie ognia, a już około południa czarny karawan, pełen trupów, zaczął krążyć zwolna koło domów, [ 82 ]zabierając zmarłych z każdej ulicy, a posępny woźnica wołał donośnym głosem tak, aby go aż na szóstych piętrach słyszano: „cholera! cholera!“ I natychmiast wszystkie zamykano okna, szyby brzęczały, wszędzie zapuszczano firanki.
Myśl, że kara Boża zawisła nad miastem, zaczęła coraz więcej utwierdzać się w umyśle ludu, bo lud, jako masa zbiorowa, ma zawsze trochę owego instynktu, którym niebiosa obdarzają cały rodzaj ludzki, odmawiając go jednostkom. To też kupcy, rzemieślnicy, fabrykanci kroczyli z energią fatalizmu, powierzając swoje losy przeznaczeniu.
Inaczej wyglądały towarzystwa w salonach i buduarach, inną miało fizyognomię ciało dyplomatyczne. Twarze wybladłe, spazmy, słowa urywane, brak oddechu, oto ich stan fizyczny. Suknie pomięte i zaniedbane, krawaty poprzekręcane, kamizelki zaledwie zapięte, szklą huśtające się na piersiach w zupełnem zapomnieniu, oto wygląd zewnętrzny. Trwoga i reszta obłudy w przymusowych uśmiechach, niepokoje wszelkiego rodzaju, długie rozmyślania nad chlorem i kamforą, szerokie rozprawy nad pochodzeniem indyjskiem zarazy moskiewskiej — oto ich stan moralny.
Następne dni pomnożyły jeszcze ofiary. Wszelkie usiłowania na nic się nie zdały. Zaraza nie ustawała, zabierała wielu chorych, dręczyła długo tych, których zostawiała przy życiu, dotknąwszy ich w pochodzie.
Co noc nieszczęsny Antonio powtarzał swe przechadzki. Wreszcie trochę już tylko pyłu pozostało we flakonie; plaga zbliżała się do końca Chciał właśnie wyjść z zamiarem wytrząśnięcia tej reszty na pierwszego spotkanego człowieka, kiedy na progu spotkał swego mistrza, swego władcę, tajemniczego starca.
[ 83 ] — Synu, pierwsza część twojej pokuty spełniona. Druga, straszniejsza, zabierze ci tylko parę chwil. Ta, którą kochasz, schroniła się z rodziną na wieś w pierwszych dniach zarazy. Musi umrzeć.
Antonio był blizki rzucenia się na starca i uduszenia go z wściekłości.
— Synu, umrze młodo i będzie szczęśliwą, gdyż była czystą, a ty odpokutujesz swą zbrodnię.
Powiedziawszy to, dotknął ramienia młodzieńca i zniknął. Wtedy niepojęta jakaś siła pchnęła Antonia w ulicę i prosto wiodła go ku bramom miasta. Kiedy przybył do wioski, gdzie mieszkała jego kochanka, zegar bił ósmą.
Przypisy
edit
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |