<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Cholera
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wydania 1912
Druk Karol Miarka
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cała powieść
Download as: Pobierz Cała powieść jako ePub Pobierz Cała powieść jako PDF Pobierz Cała powieść jako MOBI
Cały tom VI
Download as: Pobierz Cały tom VI jako ePub Pobierz Cały tom VI jako PDF Pobierz Cały tom VI jako MOBI
Indeks stron
[ 83 ]
5.

 Powietrze było ciepłe, łagodne, wonne, prawdziwa noc letnia, kiedy to każda gwiazda na niebie zda się konać z rozkoszy, kiedy księżyc złotą siecią swych promieni zda się oplatać róże, jaśminy i liście w klombach. Szpaler z bzów prowadził do domku białego o zamkniętych okiennicach, który zdala niby wyspa śnieżna unosił się nad morzem zieleni. Wszystko to przy księżycu było śliczne, młode i świeże. Miejsce, stworzone by rozmarzyć się nadzieją, oczekiwać na schadzkę, przechadzać z ukochaną, do poezyi, do rojeń fantastycznych, bez kropli goryczy.
 Na progu don Antonia dźwięk fortepianu wstrzymał. Członki jego drżały tak, że prawie wychodziły ze stawów. Przyszły mu na pamięć całe dzieje jego miłości, długie tęsknoty za duszą, któraby potrafiła zrozumieć przynajmniej cząstkę jego nieszczęść i katusze bezczynnego serca; bo on, Kastylczyk[1], musiał jeszcze kochać, chociaż w walce z wyrzutami sumienia; bo dla niego, Kastylczyka, miłość była warunkiem życia. I przypomniał sobie niewysłowioną dobroć drogiej Maryi, jej troskliwość dziewczęcą, trafiającą mu wprost do duszy i gojącą jej rany, długie [ 84 ]wieczory, spędzone przy jej muzyce i śpiewie. Tylko dla niego umiała grać i śpiewać, jego tylko szukały wszędzie modre jej oczy, jemu oddawała swe złote sploty, by je sobie około palców owijał; jemu nigdy nie odmówiła swych drżących ustek; ale zawsze też wśród wybuchów południowej namiętności kochanka oparła się jego szalowi.
 Księżyc oświetlił w pełni twarz jego. Nie było w niej już nic ludzkiego: był to potępieniec, biegnący wśród grobów nad brzegami morza Martwego, lub fakir, rozbestwiony długiem milczeniem myśli i słów, zrównany ze zwierzęciem przez post i katusze.
 A jednak była chwila, kiedy błysk wolnej woli zdawał się wystrzelać z tej źrenicy nieruchomej i dzikiej. Ale wtedy Hiszpan poczuł obok siebie jakby woń siarki, i zdało mu się, że iskrzą się obok oczy szatana. To położyło kres walce. Jako bierna i niewolnicza istota, narzędzie, posłuszne zewnętrznemu bodźcowi, otworzył drzwi salonu.
 W tym pokoju nie było ani śladu zbytku dorobkiewiczowskiego, każdy kącik wyglądał tam wytwornie. Lampa paliła się na stole, okrytym makatą, haftowaną w barwne tęcze; ściany obite na biało i niebiesko; cztery marmurowe słupy w rogach pokoju, a na nich kwiaty świeże, pachnące, rozpraszające woń swoją po całym domu. Sofy fioletowe ze śnieżnemi frendzlami, fortepian mahoniowy, na nim opery w bogatych oprawach, a na taburecie królowa tego przybytku siedziała przed klawiszami, zamyślona snadź o ukochanym, bo właśnie powtarza jego ulubione melodye.
 Odwróciła się i ujrzała go. Biedna dziewczyna, w wiośnie życia, jakaż zachwycająca i piękna! Cera raczej biała, niż różowa, choć jej i róża nie odmówiła swej barwy; źrenice niebieskie pływają w rozpuszczonym krysztale, bo łzy radości tylko co je zwilżyły; włosy w długich puklach spadają jej aż na [ 85 ]pochylone ramiona i za chwilę zsuną się na łono, drżące pod śnieżną tkaniną jej sukni, niby fala jeziora, która pod tchnieniem wieczoru kołysze wianek lilii, zabłąkany z wybrzeża; kibić wiotka i wysmukła; wreszcie trzewiczki czarne, pończoszki ażurowe, ze skrzyżowanemi na nich czarnemi wstążkami.
 Szła już ku niemu, już miała powiedzieć: „Matka i brat mój wyszli, powrócą późno wieczorem, mój Antoni“; kiedy nagle zamilkła i zbladła, gdyż nigdy jeszcze nie widziała go w tym stanie: włosy miał w nieładzie, przekleństwo przemykało po zmarszczkach jego czoła, w oczach tlił się posępny pożar dogasającego węgla.
 A on zmęczony, szarpany trwogą, bez słowa, bez skargi, rzucił się na sofę i pozostał tak nieruchomy.
 Pomyślała wtedy, że to może znużenie drogą, może wspomnienie cholery, srożącej się w Wiedniu, ścigało go aż u ukochanej; chciała więc rozerwać go i roześmiana, wesoła, pobiegła do fortepianu, mówiąc:
 — Mój Antoni! Nie myśl-że już o cholerze. Gdybyś wiedział, jak nam tu dobrze! Ja się wcale nie boję. Cholera jest tylko dla złych ludzi, ale ani dla mnie, ani dla ciebie. Zagram ci cavatinę ze Straniery, którą tak lubisz, mój Antoni, mój miły, mój najdroższy.
 I zaczęła grać. W uniesieniu głos srebrzysty, dźwięczny, potężniał, dosięgał dźwięków niezwykłych szerszych i pełniejszych, niż zwykle.
 Patrzył na nią i pojmował piekło; a im bardziej rozumiał piekło, tem goręcej pragnął uchronić się od niego w wieczności.
 Wtedy niby umierający łabędź, nabierając siły i cały świat harmonii czerpiąc ze swej miłości, śpiewała mu wszystko, czego niegdyś lubił słuchać, zacząwszy od kastylskiej ballady, aż do piosnki prowansalskiej, od lekkiego wodewilu[2] aż do aryi włoskiej, kameleona[3] muzyki.
[ 86 ] On siedział nieruchomo, palce kurczowo zaciskały flakon, a pierś palił mu płomień rozpaczy. Nie mógł zdobyć się na odwagę, aby skończyć z tą kobietą, nie miał dość rezygnacyi, by skończyć z własnem życiem i stawić czoło wiecznym katuszom. Zbrodnia jego, za którą nie odpokutował dotąd, przypominała mu się od czasu do czasu, niby dźwięk oddalonego dzwonu, a potem wszystko wracało do pierwszych wspomnień dzieciństwa, bo z mlekiem swej kastylskiej mamki wyssał był już widmo piekła.
 — Mój drogi Antoni, co ci jest? Nigdy jeszcze ani nieszczęście, ani smutek nie złamały do tego stopnia twego szlachetnego serca. Jakże mam cię pocieszyć w tem strapieniu, powiedz, najdroższy? Będę mówiła o twej ojczyźnie, o pięknych kościołach, nocach hiszpańskich, takich uroczych, pełnych życia i radości. Słowo, jedno słówko powiedz, a zadowolisz swoją biedną Maryę. Potem pozwolę ci marzyć, patrzeć się tylko będę na ciebie z czułością, jak pogrążasz się w posępnych myślach; ale wymów chociaż moje imię, wyrzecz raz jeden, żebym mogła wiedzieć, że to ty, mój Antoni, moja nadzieja, radość i duma.
 — Maryo!...
 Lecz teraz wolała-by była, by nic nie powiedział, i oddała-by życie, byle nie słyszeć powtórnie tego imienia, wymówionego głosem tak słabym, a przecież tak okropnym.
 Aby odpędzić zimny dreszcz, który jej serce przeniknął, znów grać zaczęła, ale jakby fatalizmem wiedziona, zagrała rozdzierającą melodyę Belliniego, pożegnanie Romea i Julii[4].
 Tony te zbudziły Antonia z jego nicości; podniósł się i zbliżył do fortepianu. Jej się zdawało, że go wzruszyła, porwała, jak dawniej. Więc duszę całą tchnęła w śpiew swój i muzykę; z okropną mocą wyraziła boleść pożegnania; z szalonem uniesieniom oddawała rozpacz obojga kochanków. I głos jej [ 87 ]panował nad dźwiękami fortepianu, to znów zdawał się konać w niemocy, po chwili wznosił się na nowo, potężny, świetny, szarpiąc wściekłością i bólem pierś Antonia.
 Nastała chwila, kiedy szał zerwał wszelkie tamy, kiedy piekło, wywołane tą rozpaczliwą muzyką, ukazało mu się w całej potępieńczej grozie, i wtedy wytrząsnął biały proszek na głowę ukochanej.
 W tej-że chwili piękny głos jej opadł, jak skrzydło zranionego ptaka i blada, zatruta, usunęła się do stóp swego kochanka, rękoma przyciskając piersi, szarpana już piekącym i ostrym bólem.
 Kurcze nastąpiły szybko, ręce podrywały się w powietrze i opadały w powietrzu, jak u człowieka, który pływa na wznak. Wyraz cierpienia aż do zabicia nawet miłości w jej łonie, rozlał się w jej rysach. Krzyczała, płakała, a potem zgrzytała zębami. Sam szatan mógłby był patrzeć na to delikatne ciało i cieszyć się widokiem tych męczarni.
 Było coś w tej scenie, co przechodzi pojęcie ludzkie i urąga wysiłkom wyobraźni.
 Nie mogła znieść tych okropnych cierpień, a przecież nie mogła skonać. Pasowała się tak pomiędzy śmiercią, pochyloną nad nią, a życiem, które ją w ostatnim trzymało uścisku. Jedno i drugie szarpały ją, rozdzierały jej łono i nie myślały już o swej ofierze, lecz o wzajemnej swojej nienawiści i walce. Śmierć chciała ją porwać natychmiast, życie nie chciało oddać jej tak wcześnie; obie potęgi z zaciętością zmagały się o to dziewczę z niebieskiemi oczyma i złotymi włosami; wyrywały ją sobie bez litości, bez wytchnienia, z zażartością dwojga królewskich bliźniąt, wydzierających sobie koronę.
 On patrzył na nią wzrokiem osłupiałym, bezmyślny, lodowaty. Wreszcie upad! tuż przy niej martwy.
 Genewa, 24 października 1831 roku

Przypisy

edit
  1. Kastylia — prowincya hiszpańska.
  2. Wodewil — rodzaj operetki.
  3. Kameleon — zwierzę zmieniające barwy.
  4. Romeo i Julia — tragedya Shakesper’a, przerobiona na operę przez Belliniego.


 #licence info
   
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false