<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Umiński
Tytuł Wygnańcy
Data wydania 1906
Wydawnictwo Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Drukarz Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały tekst
Indeks stron
[ 165 ]
Pan Bolesław obudził się, napełniony jaknajlepszemi myślami i najprzyjemniejszemi uczuciami. Chwilami zdawało mu się nawet, że cały jego wyjazd i pobyt na Syberyi, to tylko przykry sen, którego koniec właśnie prześnił, kiedy ma się nad ranem marzył Ibrahim, ściągający go z sanek. Właściwie nie wyjeżdżał wcale, nie tęsknił i przespał tylko ten szereg lat.

Kazia jest taka sama piękna, taka sama dobra, jak ongi, Leonek maleńki chłopczyna, spoglądający na niego ździwionemi oczkami. Pójdzie zaraz do niego! Toż to już mężczyzna być musi! Nawet Warszawa nie zmieniła się w gruncie rzeczy, zbiorowe jej serce bije po dawnemu, urosła tylko, rozszerzyła się.

Ubierał się powoli, upojony marzeniami o najbliższej przyszłości. Od czasu do czasu zbliżał się do okna i zapuszczał wzrok w głąb ulicy, śledząc przyjaźnie żywego węża ludzkiego, snującego się bez przerwy na betonowych chodnikach.

W końcu jednak ogarnęło go przykre uczucie samotności, szukał bowiem daremnie w pamięci znajomych i krewnych. Nie miał w Warszawie nikogo, koledzy rozproszyli się po szerokim świecie, znajomi zniknęli w oceanie życia, krewni poumierali, albo wyprowadzili się daleko, był sam z rodziną.

A tu stosunki są mu potrzebniejsze, aniżeli kiedykolwiek! Musi się bowiem wziąć do czegoś, musi sobie coś znaleźć... Strach go bowiem brał na samą myśl, że ten skromny, zdobyty w pocie czoła [ 166 ]kapitalik, który przywiózł, mógł się rozproszyć w wielkiem i drogiem mieście. Gdyby mu się noga potknęła, zginąłby bez ratunku, bo nie miał już w sobie tej energii co dawniej, nie potrafiłby zdobywać po raz drugi majątku.

Czekał, aż żona go zawoła, licząc z niecierpliwością godziny. Wreszcie o dziesiątej drzwi od jadalni otworzyły się i stanęła w nich uśmiechnięta postać Kazi.

— Pewnie nie przyzwyczajony jesteś jadać tak późno śniadania, ale musisz się z tem pogodzić, bo ja nie mogę długo zasnąć wieczorem, a potem trudno mi się podnieść z łóżka. Co będziesz jadł? — mówiła.

— Zrobisz mi prawdziwą ucztę, jeżeli zechcesz – szepnął nieśmiało pan Bolesław.

— No, cóż takiego? — zagadnęła pani Kazimiera, uśmiechając się pobłażliwie.

— Tak, dziecko ze mnie, wiem o tem doskonale, ale widzisz, pragnąłbym, żeby dzisiejsze śniadanie było zupełnie takie same, jak wtedy, kiedym miał odjeżdżać... Pamiętasz?

— Skąd znowu? Tyle lat...

— A ja pamiętam doskonale najmniejszy szczegół. Piliśmy oboje doskonałą kawę ze śmietanką, z tych malowanych filiżanek, które otrzymałaś od mojego brata stryjecznego, nieboszczyka już, na pierwsze imieniny...

— Dawno potłuczone... [ 167 ]

— No mniejsza o filiżanki. Piliśmy kawę i jedliśmy świeżutkie bułeczki montowe z masłem.

— Oddawna już ich nie pieką.

— Doprawdy? — ździwił się trochę. — No to daj, co masz.

Jedli w milczeniu.

— Namyśliłeś się? — zagadnęła pani Kazimiera, po długiej chwili.

— Niby nad czem?

— Do czego się wziąć. Nie zwlekaj ani chwili, jeżeli tylko mnie kochasz. Ogłoś się w Kuryerze, że chcesz przystąpić z kim fachowym do współki. Może ci się nadarzy co dobrego i zyskownego. Ale, ale! Czy przypominasz sobie Januszka?

— Jakże, przecie to twój siostrzeniec. Cóż on porabia teraz?

— Ależ zrobił karyerę nieladajaką! Założył kantor komisowy, czy ekspedycyjny, bo już nie wiem jak się to nazywa, i ma piękne dochody! Zna się doskonale na handlu. Biuro, niedaleko stąd. Musisz iść zaraz do niego, przypomnisz mu się, niech ci poradzi. Mnie się zdaje, że możesz mu zaufać, bo zna doskonale miejscowe warunki i nie brak mu stosunków. No, pójdziesz?

— Ależ dlaczego bym nie miał pójść? Wstąpię tylko do Leonka. Czy uwiadomiłaś go?

— Nie.

— To dobrze. Chłopczyna się ucieszy, zajdę go niespodziewanie. [ 168 ]

Zarzucił na siebie stare, poplamione palto i zabierał się do drogi.

— W takiem ubraniu nie możesz w żaden sposób pokazywać się ludziom, Bolesławie — zawołała pani Kazimiera, obrzucając męża niechętnem spojrzeniem. — Kup sobie nowe, zaraz. Tylko zaraz, proszę cię bardzo. Za kogóż cię będą brali znajomi, jeżeli się do nich tak udasz?

— To będzie drogo kosztowało...

Zamknęła mu usta dłonią. Wyszedł uśmiechnięty, uradowany.

— Czyż to nie nowy dowód, jak Kaziuchna go kocha, jak dba o niego?

W samo południe pan Bolesław odświeżony, „ucywilizowany“ jak myślał sam o sobie, gramolił się na czwarte piętro dużego domu, po krętych i ciemnych schodach, szukając pracowni syna. Otworzywszy niskie drzwi, znalazł się niespodziewanie w obszernej, sklepionej sali, o wysokich, wzniesionych o parę metrów nad podłogę i pozasłanianych oknach, wpośród nieładu artystycznego, o którym nie miał dotąd wyobrażenia.

Niedaleko od łóżka na samym prawie środku pracowni stały duże sztalugi, a na nich zaczęty dopiero obraz, wyobrażający mglistą, świetlaną postać kobiecą, błądzącą wpośród ciemności nocnych. Na ścianach wisiały malowidła wykończone, ale noszące tak oryginalny charakter, że przybysz mimowoli stanął w zadziwieniu. [ 169 ]

Wielki demon, o anielskich skrzydłach, sępich szponach w czerwonej sukni kata, wlepił w niego z pozłocistych ram spojrzenie, w którem zmieszały się tragiczne pierwiastki niebiańskie z ziemskiemi; obok wisiała fantastycznie narysowana główka obłąkanej Małgorzaty, a z po za niej wyzierała uśmiechnięta tryumfalnie i złośliwie twarz Mefista; jeszcze w innem miejscu człowiek z rozwianemi włosami, z szeroko rozwartemi przestrachem źrenicami, leżał nad otwierającą się pod nim czarną otchłanią i wlepił w nią wzrok iskrzący. Przeciwległa strona pokoju wyglądała już na pracownię rzeźbiarską. Walała się tu w skrzyniach glina, duża płachta przykrywała świeżo ulepioną, jeszcze niewymodelowaną postać kobiecą.

Widać było z pod mokrego prześcieradła opuszczoną tylko bezwładnie rękę, w którą artysta wcisnął zwierciadełko, podobne do tych, jakich używały starożytne egipcyanki. W samym kącie stało zarzucone nutami pianino, dowód, że młody Komirowski obok malarstwa i rzeźby, uprawiał także i muzykę.

Pracownia w najciemniejszem rogu przedstawiała się jak pokój kawalerski na czwartem piętrze, nadzwyczaj licho umeblowany i utrzymany w nieporządku. Łóżko, na którem leżał Leon, było brudne i źle posłane, na krzesłach wiedeńskich poniewierały się kołnierze, półkoszulki, oraz części odzieży wierzchniej, na stole błyszczała maszynka benzynowa obok resztek skromnego śniadania.

Pomiędzy bułkami bieliły się kartki papieru, zapisane niedbałym charakterem. Z każdego sprzętu tchnęła tymczasowość, dorywczość, [ 170 ]niesystematyczność, niemile uderzająca wzrok pedantycznego w pracy i statecznego pana Bolesława.

Leon, ujrzawszy wchodzącego, nie podniósł się wcale i nie spojrzał nawet w stronę drzwi.

— Anielka? — zagadnął. Nalej sobie tymczasem kawy, zaraz się ubiorę. Uprzedzam cię tylko, że dziś niewiele zrobimy, położyłem się późno, i zapomniałem wyrobić glinę.

Nie dosłyszawszy jednak dobrze znanego sobie powitania, połączonego ze śmiechem, jakim zwykle wybuchała modelka, mówiąc mu: „dzień dobry, mistrzu!“ — zerwał się niezadowolony i zmierzył ostrem spojrzeniem intruza, który tak bez ceremonii wchodził do jego pracowni.

— Cóż to? Czego trzeba? Ah!

Poznał znać ojca, bo zarumienił się, jakby złapany na jakimś występku, przez chwilę wahał się, czy wyskoczyć naprzeciwko w bieliźnie, ale widząc, że ojciec dąży ku niemu z wyciągniętemi ramionami, przypodniósł się tylko do połowy i czekał bierny.

— Ojciec? Co znowu? jaka miła niespodzianka! — mówił, całując szpakowatą brodę, którą czuł na swojej twarzy. No, no! Dlaczegoż to ojciec nie napisał? Wyjechałbym na spotkanie do Moskwy chociaż. Nigdybym nie przypuszczał! Wziąłem ojca za swoją modelkę. Zabawna pomyłka nieprawdaż?

Chciał się śmiać, ale łzy, dostrzeżone w oczach pana Bolesława uczyniły go poważniejszym. [ 171 ]

Niechże ojciec siada. Pisałem właśnie wczoraj do Irkucka. List mój zminął się z ojcem. Gdyby nie fotografia z przeszłego roku, nie poznałbym, bo tamta była straszna doprawdy! Któż ją robił? Wygląda ojciec na niej o dziesięć lat starzej, aniżeli w naturze.

— Amatorska! — wybełkotał pan Bolesław, nie spuszczając oczu załzawionych z jedynaka. Patrzył na niego zupełnie tym samym wzrokiem, z temi samemi uczuciami, jak na paroletniego chłopczynę, który przed laty siadywał na jego kolanach i bawił się jego zegarkiem, przytykając go z zaciekawieniem do drobnego uszka. Leonowi zostały jednak tylko blond włosy i charakterystyczny nos owego dziecka, zresztą zmienił się tak, iż ojciec, spotkawszy go na ulicy, nie domyśliłby się nawet, że ma przed sobą syna. Był to młodzieniec, a raczej mężczyzna trzydziestoletni prawie, o delikatnej cerze, nieco przybladłej, wydelikaconej sztucznie, o spojrzeniu pewnem, trochę drwiącem. Mówił cicho, akcentując głęboko każdy wyraz i czyniąc widoczne wysiłki, żeby dobrać za każdym razem jaknajodpowiedniejszy. Ruchy jego cechowała okrągłość prawie niewieścia. Rysy dość regularne, ale niezbyt wyrobione, czyniły jego fizyonomię cokolwiek szablonową, mdłą, ale ojcu wydał się prawie piękny. Z rozrzewnieniem głaskał mu włosy, siedząc na łóżku. Daremnie cisnęły mu się na usta zapytania, nie czuł się zdolnym wymówić ani jednego. Leon spostrzegł to i serce zabiło mu żywiej.

— Biedny, kochany ojcze! — szeptał, ujmując w dłonie jego głowę. Zapomnij o wszystkiem coś przeszedł, odpoczniesz sobie teraz za wszystkie czasy, rozerwiesz się... [ 172 ]

Słowa te wydawały się panu Bolesławowi chórem anielskim; uczuł dla syna bezgraniczną prawie wdzięczność, zapomniał w tej pięknej dla siebie chwili naprawdę o wszystkiem, nawet o tem, że Leon był dotąd przedmiotem najboleśniejszych jego rozmyślań podczas wlokących się w nieskończoność, ametystowych nocy polarnych.

Zajmował się synem i pragnął jego szczęścia, pragnął go widzieć wielkim, rozumnym i wykształconym, pragnął dać mu i stanowisko niezależne w świecie. To też z żalem niezmiernym dowiedział się przed kilku laty, że Leon porzucił uniwersytet i oddał się próżniaczemu życiu, że trwonił czas i zdolności. Nie wierzył w jego zapał do sztuki, uważał go za płaszczyk przykrywający lenistwo i pogoń za użyciem. Ale słowa żony i wiadomość, że Leon namalował obrazek, który znalazł nabywcę, rozproszyły cokolwiek jego wątpliwości. Zaczynał wodzić z pewnem zaciekawieniem oczyma po ścianach, zawieszonych dziwacznemi dziełami sztuki, której nie rozumiał, na której się nie znał.

Leon ubierał się śpiesznie, odpowiadając na pytania, rzucane mu co chwila przez ojca.

— Na seryo myślisz o artystycznej karyerze? Malujesz? Rzeźbisz nawet? Muzyki nie zaniedbujesz? Pragnąłbym cię raz przecie usłyszeć.

— Zagram ojcu co nowszego, znam dobrze literaturę muzyczną. przekona się ojciec, że mógłbym nawet wystąpić publicznie, zwłaszcza, że w ostatnich czasach popisuje się tylu grajków, nie mających pojęcia o muzyce. Ale nie pracuję nad fortepianem, bo rola wykonawcy nie uśmiecha mi się. Natomiast komponuję trochę. [ 173 ]

— Doprawdy? No i cóż takiego? Może walca?

Leon uśmiechnął się.

— No, to nie żadna muzyka, proszę ojca. Żałuję czasu na coś podobnego. Układam, a nawet już kończę koncert salonowy na cztery ręce. Pochlebiam sobie, że spodoba się, układ dość oryginalny. Chce ojciec?

Nawpół ubrany dopiero zgarnął z taburetu kilka książek na podłogę i usiadłszy zaczął grać, przerabiając sobie na dwie ręce.

— Była to rzeczywiście muzyka nie zła, przynajmniej podobała się panu Bolesławowi jako wykonanie, bo na pięknościach utworu, najeżonego sztucznemi trudnościami i dziwactwami, nie potrafił się poznać.

— Finał trzeba jeszcze zmienić w paru miejscach — mówił Leon, podnosząc się. Kosztowało mnie to sporo pracy.

— Grałeś że znawcom? — zagadnął Komirowski, którego serce napełniło się dumą.

Młodzieniec machnął ręką lekceważąco.

— Prawdę mówiąc, niema komu — rzekł.

— No, chociażby profesorom z konserwatoryum.

— To są muzykusy, proszę ojca. Nie, po co? to nie podobne do znanych arcydzieł, nie pachnie ani Bachem, ani Chopinem, więc kręciliby głową. Zresztą, nie lubię zasięgać niczyjego zdania. Chcę tworzyć niezależnie od wszelkich wpływów, chcę być sam, im bardziej [ 174 ]sam, tem lepiej nawet... Wydam, a potem niech sobie sądzą. Kiedyż ojciec przyjechał? Prawdziwa niespodzianka dla mnie i dla mamy! To już ze wszystkiem, na stałe? Bardzo dobrze ojciec uczynił; wie ojciec, nieraz zastanawiałem się, czybym ja mógł przesiedzieć chociażby jeden dzień tam w Irkucku i zawsze przychodziłem do wniosku, żebym nie wytrzymał i tego nawet... uciekłbym chyba na piechotę. Zawsze więc litowałem się nad ojcem. Toż to prawie robinsonada była!

— Litowałeś się, doprawdy? — mówił ujęty pan Bolesław. Cóżby to dopiero było, gdybyś wiedział o wszystkiem — dodał, czyniąc rozpaczający ruch ręką. Kiedykolwiek opowiem ci. Ale nie dziś, nie dziś...

— Syberya, Irkuck, zima trwająca dziesięć miesięcy, noc półroczna —mówił z uśmiechem Leon. Brrr! Wątpię, czybym mógł słuchać nawet o takich rzeczach! Tutaj w kraju wzdycham nieraz do Włoch, a tam... Doprawdy, żeby mi kto obiecał nie sklep dobrze procentujący, ale dobra magnackie, księstwo nawet, to bym się chyba na pięcie odwrócił takiemu panu. Ma się rozumieć, załatwił się ojciec zupełnie, zabrał co się dało gotówki i powiedział Irkuckowi adieu!? co? No, nie można było inaczej! Dziwię się, że ojciec dawno tego nie zrobił. To niewiele, prawda, ale w ostateczności pieniądze. Doskonale się nawet zdarzyło.

— Dlaczego?

— No mamy czas na projekty. Cóż ojciec tak się przypatruje temu płótnu? Oryginalny pomysł, nieprawdaż? [ 175 ]

— Nie rozumiem, co ma znaczyć ten człowiek pochylony nad przepaścią.

— Dla każdego co innego. Trzeba umieć patrzyć i badać siebie i swoje pojęcia. Dla mnie, ta głowa, to człowiek dzisiejszy, a otchłań, to jego własna, a więc i moja dusza. Czasami staniesz nad nią, ni stąd ni zowąd, zatopisz wzrok w tajemniczą pomrokę i zdejmie cię taki oto przestrach, że ci aż włosy zjeży! Nastrój przychodzi sam No, jakże?

— Nie zaglądałem tak nigdy w siebie — szepnął pan Bolesław po chwili milczenia... nie zaglądałem, bom się bał, ale nie żadnych tajemnic, ani pomruków, mój synu, tylko dla tego, że musiałem żyć — dla was.

— Nie dziwię się ojcu, bo ja sam miewam podobne chwile — odparł Leonek, zapalając papierosa. Tak miewam nawet dość często. Bo tak naprawdę cóż warto życie? Wie ojciec, gdyby nie sztuka, co podnosi mnie po nad ten cały śmietnik, hen w lepsze, piękniejsze krainy fantazyi, nie wahałbym się w łeb sobie strzelić. I przebywam też głównie w tym lepszym, szerszym świecie, jaki stworzył sobie człowiek — tu!

Uderzył się palcem w czoło i zaciągnął się pachnącym dymem. Pan Bolesław spoglądał na syna z goryczą, w źrenicach zaświeciła mu iskra nagła, jak błyskawica paląca, usta otworzyły się już, ale zamilkł.

— Tak, doprawdy? — wycedził wreszcie trochę ironicznie.

— A to moja egipcyanka — mówił dalej pan Leon, ściągając zasłonę z niedokończonego posągu. Ruch jest, nieprawdaż? Młoda niewolnica faraona, siedząca nad brzegiem Nilu po kąpieli. Niech sobie ojciec wyobrazi, przez długi czas szukałem nadaremnie modelu; już straciłem [ 176 ]zupełnie nadzieję, aż pewnego wieczoru, w cukierni, spotykam dziewczynę jakby ulepioną z jakiego sarkofagu. Nos, krój ust, czoło — słowem rodowita egipcyanka! Robiła na razie trudności, ale w końcu zgodziła się. Taka sobie szwajka, ale typ! Zazdroszczą mi jej, bo w Warszawie trudno znaleźć coś takiego! Trzeba mieć specyalne szczęście. W głowę nieraz zachodzę, skąd się ta kobieta tutaj wzięła. Kaprys przyrody i koniec, boć inaczej tego nie wytłómaczy. Właśnie oczekuję na nią.

— Może chcesz pracować? Nie krępuj się, popatrzę na ciebie.

— Cóż znowu! W tak uroczystej dla mnie chwili, zapomnę o wszystkiem, nawet o pracy! Jeżeli Anielka przyjdzie, powiem jej, że nie jestem przygotowany. O to najmniejsza. Czy ojciec zajechał prosto do mamy? No, jakże się ojciec czuje po tak uciążliwej drodze? Tak? Nieszczególnie? Bez kwestyi należy się ojcu dłuższy wypoczynek. Przychodzi mi doskonała myśl.

— Cóż takiego? — zagadnął pan Bolesław, ujęty dobrocią syna.

— Ojciec to zaraz zrozumie, nie wątpię, zadużo ma ojciec doświadczenia, żeby nie zrozumiał, że taki człowiek jak ja, nie może wiecznie pleśnieć na jednem miejscu. Talent zwłaszcza malarski, ma w sobie coś egzotycznego, dojrzewa ostatecznie, rozkwita całą pełnią, dosięga korony rozwoju dopiero pod gorącem niebem włoskiem. Jest to tak dalece pewnem, że każdy malarz, nie chcąc zmarnować się, jedzie pod błękitne niebo starej Italii, tam tylko można zostać czemś. Marzę o tem od kilku lat. Ale... Wstyd powiedzieć, nie mam głupich kilkuset rubli. To Śmieszne! Mógłbym je zdobyć z łatwością, wystarczy [ 177 ]namalować kilka obrazków i wepchnąć je naszym mecenasom — hołocie, która choruje na znawstwo, a nie potrafi odróżnić Botticellego od Tyciana! Cha cha! Nie wierzy ojciec może? Słowo honoru, że nie przesadzam wcale!

Wzięliby, cobym im dał z pocałowaniem ręki, ale nie potrafię frymarczyć sobą i handlować. Czy ojciec uwierzy, że kupili za dwieście rubli mój pierwszy obrazek, taką sobie robotę, którą traktowałem, jako materyał zaledwie na coś większego, szkic... Gdybym pokazał im to, co mam tutaj — mówił dalej, zakreślając szeroki gest, obejmujący trzy ściany pracowni — dostałbym aż za wiele. Ale wprzód musiałbym pogardzić samym sobą. Otóż, gdybyśmy... tak we dwóch wybrali się do Włoch? hę? To się ojcu należy po tylu latach pracy ciężkiej. Odetchnąłby ojciec szerszemi horyzontami, zaczerpnął w piersi innego powietrza, odpocząłby po tych wszystkich strasznych przejściach, odzyskał nadwątlone siły!... Co za wspaniały przeskok! Z pośród śniegów syberyjskich pod palące niebo włoskie, z barbarzyńskiego Irkucka i nie mniej barbarzyńskiej Warszawy, tak nad brzegi mętnego Arna naprzykład. Wyobrażam już sobie tę boską podróż! Stoimy na wzgórku Michała Anioła, oparci o marmurową balustradę i wpatrujemy się w Firenzę, w starożytną, a wiecznie młodą duchem twórczym Florencyę, leżącą jak zadumana nimfa nad brzegami z szumem toczącego spienione, żółte wody Arna. Albo napawamy się w trybunie arcydziełami, jakie tam dumne Włochy pokazują narodom: pieścimy oko kształtami Wenery medycyjskiej, Apolinem, szlifierzem, podziwiamy takie obrazy jak spoczywającą Wenus, boskiego Tyciana, Corregia... Wie [ 178 ]ojciec, że za taką jedną godzinę oddam chętnie całe lata spędzone tutaj... A Fiesole, a Rzym, a Wenecya? Pojedziemy choćby zaraz, na kilka miesięcy, zapomnimy o tej nędzy estetycznej, w której wegetował tu mój duch.

Wpadał w zapał, oko mu świeciło pożądliwością. Uciął jednak nagle, bo na twarzy pana Bolesława malowała się powaga, prawie surowość.

— To nie dla mnie, nie dla mnie, mój Leonie — mówił pan Bolesław, kręcąc głową. — Jedź ty, jeżeli możesz, ucz się, boś młody, bo życie jeszcze przed tobą. Ja zaś muszę pracować dalej. Czyż sądzisz, że się zdołamy utrzymać z tych skromnych funduszów, które przywożę?

— Ojciec myśli jeszcze o pracy? — zadziwił się Leon. W tym wieku? Proszę ojca, czyż nie lepiej zwalić na mnie troskę o zabezpieczenie bytu rodzicom na starość? Wysłać mnie na parę lat za granicę? Zaręczam, że to daleko pewniejsza lokata kapitaliku, aniżeli jakieś tam sklepy w Irkucku, a choćby i w Warszawie. Przyniesie tysiąc za sto, jeżeli nie więcej. Mówię do ojca, jak do człowieka praktycznego, bo wierzę w swój talent.

— Nie uczyłeś się nigdzie — zarzucił nieśmiało pan Bolesław.

— Ojcu się wydaje, że nauka jest niezbędna? Doprawdy? Czego ja się mogłem nauczyć tu w tej podłej Warszawie? czy miałem iść do terminu u pierwszego lepszego tapeciarza? Eh, żartuje ojciec chyba! Ot, pojechać do Rzymu, albo wreszcie do Monachium na parę lat, to jeszcze rozumiem. Zresztą umiem już tyle, że za rok za dwa [ 179 ]najdalej... Ale co tu gadać! Jeżeli ojciec postanowił trzymać w pończosze u matki te pieniądze, to moje argumenty nie trafią mu do przekonania. Cofam więc swoje propozycye. Będę szedł o własnych siłach, sprzedam się, jak nie potrafię inaczej... Trudno, wolę to, aniżeli zmarnować się, jak tylu innych.

W tej chwili drzwi otworzyły się i wsunęła się przez nie charakterystyczna główka nowożytnej egipcyanki, wnet jednak cofnęła się, spostrzegłszy obcą osobę w pracowni.

Leon zerwał się z krzesła, rzucił w kąt papierosa i wybiegł na kurytarz.

Słysząc szepty, pan Bolesław wziął kapelusz.

— No, żegnaj mi Leonku, do zobaczenia u matki na obiedzie! Nie chcę ci przerywać. Pracuj, jeżeli wierzysz, że czegoś dokonać możesz. Przyjdziesz?

— Przyjdę! Dokądże ojciec?

— Do Janusza Zdobywskiego. Matka powiada, że to zdolny człowiek do interesów.

Leon skrzywił się niesmacznie.

— O, tak, bardzo zdolny robigrosz — rzekł z przekąsem, Zabawny facet! Jemu się zdaje, że cały Świat obraca się dokoła osi złotej. O pieniądzach mówić z nim można, ale też o niczem więcej, bo gdyby mu tak rozciął głowę, posypałyby się z niej trociny — złote naturalnie... Bardzo ciekawy okaz, nawet zupełnie modern, że się tak wyrażę. [ 180 ]

Do widzenia z ojcem. Rzeczywiście, trzeba się wziąć do pracy i samemu sobie radzić.

Jeszcze pan Bolesław znajdował się na kurytarzu, kiedy go doleciał odgłos pocałunków; po schodach, wślad za nim rozlała się kaskada srebrnego śmiechu, który odbił się bolesnem echem w duszy odchodzącego. Wlókł się ludną dlicą, wypatrując pomiędzy szyldami tego, co mu było potrzebne. Wreszcie zatrzymał się przed dużym, ruchliwym domem i po chwili znajdował się w pełnym gwaru kantorze pana Janusza. Nie wpuszczono go od razu do gabinetu szefa, który właśnie miał konferencyę ze swoim agentem, wybierającym się w podróż. Kiedy mu jednak powiedziano, kto się chce z nim zobaczyć, wybiegł z wyszukaną uprzejmością naprzeciwko „wujaszka“ i w ukłonach prowadził go do swojego biurka.

Było to biurko wielkie jak bilard, zarzucone eleganckiemi gracikami i stosami listów, noszących stemple miast rosyjskich przeważnie.

— Niech wujaszek siada, proszę, proszę — mówił pan Janusz — nie spodziewałem się. Winszuję, serdecznie winszuję! Nieraz już podziwiałem wuja. Rzeczywiście, to niezwykły przykład energii dorobić się majątku w takich warunkach! No i cóż sprowadza wujaszka do naszej Warszawki?

Właściciel domu komisowego mówił żywo, bez akcentacyi, trochę nerwowo, ale z pozorem uprzejmości, graniczącej Z życzliwoŚcią. Na jego twarzy, starannie wygolonej, igrał uśmiech układny, datujący się z tych niedawnych stosunkowo czasów, kiedy pan Janusz był [ 181 ]jeszcze skromnym agentem handlowym. Nabyta w tym zawodzie maska lokajskiej grzeczności przyrosła tak dalece do niego, że ani na chwilę nie potrafiłby jej zrzucić.

— Zdumiewające, rzeczywiście — powtarzał. Podobno wujaszek miał w ostatnich latach czterdzieści tysięcy obrotu? To ja robię niewiele co większy, chociaż prowadzę interes na szeroką skalę. Za interesami zatem, co? Jeżeli mogę być w czemś użytecznym, to służę chętnie. Mam dość szerokie stosunki z Syberyą, cieszę się zaufaniem kilku tamtejszych firm, pomiędzy któremi są najpoważniejsze...

— Sprzedałem interes — rzekł pan Bolesław, kiedy jego kuzynek zamilkł na chwilkę.

Panu Januszowi zdawało się, że nie dosłyszał.

— Co, sprzedał wqjcio? — powtórzył, wytrzeszczając z podziwieniem oczy.

Pan Bolesław kiwnął głową.

— Sprzedałem, lecz nie szczególnie... za dziesięć tysięcy... — bełkotał zawstydzony cokolwiek wrażeniem, jakie wywołały jego słowa.

Pan Janusz z zadziwionego przemienił się w zdumionego. Podniósł brwi wysoko, oczy jego przybrały wyraz niemal przestrachu.

— Powiedzże mi — cedził przez zęby — powiedzże mi, wuju, po co właściwie wuj tutaj przyjechał?

Pan Bolesław wobec tego zapytania, które spadło nań jak piorun, daremnie szukał odpowiedzi. [ 182 ]

— Po co? Po co? — powtarzał bezmyślnie, wpatrzony w szyderczo uśmiechniętą twarz siostrzeńca.

— Tak, po co? Doprawdy nie rozumiem wuja. Mając w ręku doskonale rozwijający się interes, sprzedawać go?! Daruje woj, ale według mnie, to cokolwiek za ryzykowne. Jeżeli gdzie jeszcze można robić dobre interesy, to tylko w Rossyi i to w głębokiej Rossyi, a wuj, mając już taki sklep, rzuca go, jak niedopałek papierosa. No, no!

— Musiałem! Tęsknota za krajem... Dalibóg musiałem, — tłómaczył się coraz bardziej zawstydzony pan Bolesław.

— Tęsknota? — powtórzył ironicznie Janusz. O, ja to rozumiem doskonale, taka rzecz może się dać we znaki, może, ale po cóż zaraz rzucać wszystko? Co do mnie, przyjechałbym do Warszawy na miesiąc na trzy miesiące zresztą, ale nie sprzedawałbym nigdy. Przecież sklep taki, to złote jabłko! Wuj, popracowawszy jeszcze kilka lat, doszedłby do majątku, zrobiłby miliony w końcu...

Wstał i biegał po kantorze, rozkładając ręce, wreszcie zatrzymał się przed Komirowskim.

— Dlaczego przynajmniej wuj nie zawiadomił nas o swoich zamiarach? Jeżeli mam prawdę powiedzieć, to ja sam chiałbym się przenieść na Syberyę. Miałem uczynić tak z samego początku, ale odradzili mi. Po co będziesz włóczyć się tak daleko, skrzeczeli mi nad uszami, czyż tu nie można także pracować, między swoimi? Nie mogę sobie darować, żem usłuchał głupich rad. Niby to nie wszystko jedno tutaj czy gdzieindziej, byle pieniądze robić, a w końcu zawsze [ 183 ]wrócisz, jak ci się podoba, zwłaszcza, że kolej zbudowano. Kto wie, czy jeszcze nie rzucę wszystkiego do licha ciężkiego i nie wyjadę. W Warszawie bieda, że strach! Nie opędzisz się konkurentom, imiesz się czego, a tu za rok, za dwa inny siedzi ci pod nosem! Przytem żydzi! Ma się do wyboru albo zjadać innych, albo samemu być zjedzonym. Co do mnie, wolę to pierwsze! I nie daję się jakoś.

— Stało się, — wyszeptał pan Bolesław.

— I odrobić się nie da?

— Nie odrabiałbym nawet, choćbym mógł. Poradź mi co. Wszystko mi jedno, byle w Warszawie, pomiędzy swoimi.

— Sentymenty, doprawdy sentymenty! — mówił pan Janusz. Cóż ja wujowi poradzę? Wuj napewno straci, bo wuj jest za idealny na dzisiejsze ciężkie czasy. W Warszawce kochanej trzeba być antisemitą, współzawodniczyć z Żydami na każdym kroku, popierać z obowiązku obywatelskiego krajowy przemysł i swoich, a po cichu od niemców brać, albo na Nalewkach! ha, ha, ha!

Nastało milczenie. Komirowski siedział przybity na fotelu nie śmiejąc oczu podnieść na siostrzeńca, który go przygniatał swoją nieugiętością i energią nie liczącą się z niczem, nawet z takiemi uczuciami jakie jego przygnały tutaj. Zdobycki usiadł i zaczął przeglądać leżące na biurku papiery które mu właśnie przyniósł jeden z urzędników.

— Jest tu weksel proszę pana, od tego... Straciliśmy na nim w przeszłym roku, zbankrutował, czy dać mu kredyt. Trochę niebezpiecznie chyba, — mówił buchalter, nachylając się do uszu szefa. [ 184 ]

— Ach, przypominam sobie! — odparł pan Janusz — zrobił plajtę, najordynarniejszą plajtę, wszak tak?

— Właśnie, — potwierdził urzędnik uśmiechając się.

— Zdaje się nawet, że po raz drugi?

— Czy nie trzeci.

— No, to można mu dać. Widocznie postawił się na nogi. Tak można mu dać. Sądzę, że teraz jest solidniejszym, aniżeli kiedykolwiek. No i cóż ja wujowi poradzę, — mówił dalej, kiedy urzędnik oddalił się. Ale, ale, przychodzi mi do głowy doskonała kombinacya. Pyszna kombinacya, — zawołał zrywając się z miejsca. Wuj masz znajomość stosunków, no i trochę kapitału, ja zaś doświadczenie i wyrobioną firmę, razem będzie się nam świetnie powodziło. Mam parę bardzo korzystnych reprezentacyi, założylibyśmy agenturę w takim Irkucku naprzykład. Dlaczegóżby nie? Wuj ze swej strony może pchać interes tam na miejscu, a ja tutaj. Wuj będzie znajdował rynki zbytu na moje artykuły, a zarazem wyrobi sobie swoje, na które ja znowu poszukam ujścia w Królestwie. W ten sposób, wzajemnie się popierając, niebawem rozwiniemy operacyę na szerszą skalę. Całkiem seryo mówię i warto się zastanowić nad taką propozycyą. Kombinacya podobna nie codzień się trafia. No i cóż wuj na to?

— Wolałbym tutaj, — szepnął pan Bolesław.

— Tak, wuj nie ma ochoty opuszczać Warszawy, rozumiem to doskonale! To też nie pojedzie wuj zaraz, za jakieś kilka miesięcy [ 185 ]dopiero. Ma więc wuj czas nacieszyć się Leonkiem i żoną, odświeżyć się trochę, zaczerpnąć naszego powietrza.

— Nie, nie! — zawołał energicznie pan Bolesław.

— Dlaczego, dlaczego? Nie rozumiem wuja doprawdy, mówił niechętnie pan Janusz. Cóż wuj będzie robił tutaj?

Patrzył bystro w przygasłe źrenice gościa, a w spojrzeniu tem tkwiło coś, zbliżonego do politowania.

— A może wuj o tych starych historyach jeszcze nie zapomniał — rzekł po chwili milczenia, uśmiechając się. — Niech mi wuj wierzy, iż w Warszawie naprawdę nie ma co robić. Bo dużo, dużo zmieniło się u nas przez te trzydzieści lat. Nietylko u nas zresztą! Komiwojażer zastąpił podjazdową kawaleryę, robotnik żołnierza, fabrykant generała, maszyny odgrywają rolę dawnych dział, a para — prochu. Tak, tak, wuju kochany! Inne czasy nastały na całym świecie! Dalekonośnym pociskiem jest mój agent, który dociera aż za Ural i do Berlina. Kto ekonomiczniej i lepiej produkuje, kto więcej sprzedaje, ten górą! Kto zaś kupuje nie sprzedając, ten zostaje na głowę pobity, chociażby wygrał sto krwawych bitew w polu! Kto wie jednak, czy z czasem i my nie zwyciężymy, tak jak nas dotąd zwyciężali tacy niemcy. Zwyciężymy, powiadam, bo mamy dobrze zorganizowaną armię przemysłową. Wobec tej olbrzymiej roboty, w obec tych zapasów, wasze podziemne kretowiska, to poprostu zabawka dziecinna!

Stojąc przed Komirowskim, wymachiwał rękami, jakby naprawdę brał Udział w bezlitosnej walce o byt pomiędzy narodami, oczy mu błyszczały, twarz ożywiła się... [ 186 ]

— No, i cóż wuj na to? — zagadnął wreszcie, widząc, że pan Bolesław milczy uparcie. — Jak widzę, wuj nie ma wcale żyłki do przemysłu. A szkoda, bo wuj nie bez zdolności nawet. Tak, z niczego się dorobić, to sztuka nie lada. Ja bardzo cenię takich ludzi, szanuję, choćby nawet byli szubrawcami zkądinąd, bo, powiadam, trzeba na to przymiotów nielada, żeby z piasku bicz ukręcić.

— Rzeczywiście zgadłeś — rzekł Komirowski, podnosząc się. — Zostanę tutaj. Poradź mi tylko, do czego się wziąć. Ale tu koniecznie, w Warszawie.

— Eh, to nie łatwo, proszę wuja, wuj jest za idealny na dzisiejsze czasy i napewno straci! No, zobaczy się jeszcze. Może wuj zmieni zdanie. Do widzenia! A cóż Warszawa!? wyładniała, co?

Pan Bolesław wyszedł od siostrzeńca odurzony zupełnie. Zdawało mu się, że powraca z innego świata, aniżeli ten na jakim żył dotąd. Pozwalał się potrącać, był jak lunatyk, nie widział nic, prócz delikatnej twarzy Leonka, demona o anielskich skrzydłach i tej strasznej głowy, Spoglądającej w otwartą przepaść. W uszach dźwięczały mu niedawno słyszane wyrazy: „Pieścimy oko kształtami Wenery medycyjskiej, boski Tycian... Dalekonośny pocisk, armia przemysłowa.“ W jego wyobraźni rozwijała się walka o byt w pośród dymów fabrycznych... Czyż on jest naprawdę ślepcem, mamutem odgrzebanym w lodowcach syberyjskich, spoglądającym na wszystko oczami z przed tysięcy lat.

Chyba tak, bo wszystko na tem rodzinnem miejscu, do którego niegdyś czuł się tak przyrośniętym, jak drzewo do ziemi żyznej, takie [ 187 ]dla niego jałowe, takie suche, takie obce! Miał żal i do syna, pomiędzy nim a tym młodzieńcem stał taki sam mur lodowy, jaki wyrósł ponoś pomiędzy nim a społeczeństwem. Mar ten nie pozwoli im się zbliżyć i zrozumieć nigdy. Chyba, że to złudzenie, albo że lud stopnieje wnet pod gorącem tchnieniem takich jak on. Boć Janusz i Leon, toż to nie cały Świat jeszcze! Ale kto wie? Może też on, pan Bolesław, jest naprawdę mamutem i tylko patrzeć jak go umieszczą w jakiem muzeum osobliwości? Może czas na skrzydłach pary leci z zawrotną szybkością, której on ani się domyślał tam w lodowcach?







#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false