Adam Szaleniec/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Adam Szaleniec |
Pochodzenie | Pisma Zygmunta Krasińskiego |
Wydawca | Karol Miarka |
Data wydania | 1912 |
Druk | Karol Miarka |
Miejsce wyd. | Mikołów; Częstochowa |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Download as:
Cały tom VI |
Indeks stron |
Mój przyjaciel nie był umysłem zwykłym. Zaledwo się ukazał, jego wyższość nad innymi objawiała się. Nie dlatego, aby silił się na piękne słówka, na cytaty, odpowiedzi, aby starał się podobać kobietom ruchami i składem twarzy; lecz dlatego, że w jego oczach niebieskich taił się w głębi ogień żywy co rozlewał się w spojrzeniach na zewnątrz i wywierał wrażenie. Rysy jego były blade; na pierwsze wejrzenie przeszedłbyś obok niego i nie odwrócił się; lecz dość popatrzeć uważniej a już wzroku odeń oderwać niepodobna. W cerze jego było coś miękkiego, jak w cerze młodej dziewczyny, lecz czoło dowodziło męskości, bo zmarszczki, oznaka nie wieku, lecz myśli głębokich rozwinęły się na nim. W charakterze jego leżała pewna skłonność do lenistwa, raczej do spokoju, do tego antycznego spokoju, którego Grecy szukali całe życie, w którym pogrążać się lubili, przyglądając się arcydziełom Sofoklesa[2]. Miał duszę pełną harmonii, skłonną do marzeń, która nie rozumiała zupełnie uczucia zemsty względem swoich bliźnich, lecz mogła czuć z całą goryczą, co jest pogarda dla ziemi i jej mieszkańców. Kiedy zapadał w marzenia, trudno go było z nich wyrwać. Gdy myśli jego brały barwę inną, niż co dzień, zamieniały się w poezyę, w ciszę, aż póki śpiew natchnienia nie wybiegł na [ 49 ]usta. Lecz jeśli był poetą, to tylko dla samego siebie, bo nie mógł stać się innym, niż go Bóg stworzył. Nie troszcząc się o pochwały ani o nagany, nie siał swych pieśni do uszu ludzkich; sam otaczał się niemi, jak muzyką, którą rozgrzewał serce wśród chłodniejszych istot, będąc zmuszony stykać się z niemi po drodze. Jednak raz pobudzony do działania, nie spoczął, aż nie dopiął celu, nie poddając się wówczas wpływowi swej płodnej wyobraźni, lecz za przewodnika używając rozumu. W chwili niebezpieczeństwa trząsł się z oburzenia, że niebezpieczeństwo przyszło wyrwać go z zadumy i z gniewem stawał przeciw niemu; nie szukał go nigdy; jeśli napotykał, nie ustępował przed niem ani kroku. Tkliwość łatwo wzruszała struny jego duszy. Nie raz widziałem łzy w jego oczu, ale zwalczał je dumnie. Nie mógł przenieść, ażeby kto zagłębiał się w jego uczucia i mimo, że piękność natury napełniała duszę jego rozkoszą, często zachwytem, — w obecności innych wybuchnąłby śmiechom na widok Mont-Blanc i przy blasku księżyca, podczas nocy letniej, rozmawiał o kurtyzanach i o koniach. Samotny, w pustyni, ukląkłby i gorącą modlitwę wzniósł do swego Boga!...
Była to istota wyższa; lecz mało było miejsc na ziemi, gdzie czułby się dobrze. Dlatego unikał towarzystwa i jeśli czasem wypadło mu wejść, ukazywał się w fałszywem świetle. Wielu nie mogło go zrozumieć; wielu go nienawidziło. On uśmiechał się zlekka i szedł dalej.
Nie zapomnę nigdy tych godzin, któreśmy spędzili razem. Najczęściej, rozciągnąwszy się w mojej łodzi, z oczyma utkwionemi w lazurze, z głową ocienioną żaglami, sunąc po ciszy wód, mówił o swojej kochance, o mojej, o święcie duchów, o wieku obecnym, a celu życia. Kiedy był smutny, milczał, aż póki promień jaki nie zbudził go z letargu; wówczas porwawszy się żywo, wyciągał ramiona ku górom, [ 50 ]obłokom i (jak ktoby powiedział) melted[3] w zapale (raczej rapture.[4]) Ściskając mi dłoń, głosem, który brzmi dotąd w moich uszu, wygłaszał natchnienia, aż póki siły się nie wyczerpały i znów zapadał w apatyę.
Kochałem go, jak się kocha kobietę, gdy minęły pierwsze zachwyty namiętności.
Teraz, gdy kreślę te słowa, podobny jestem do dziecięcia, które łudzi się szczątkami rozbitej zabawki. Poco te wszystkie wspomnienia? Ech! czyż mogę oderwać się od tego, co miało być moją przyszłością a nigdy nią nie będzie i pozostać samotnym, nieruchomym, z czołem Kaina? Niegdyś ściskaliśmy sobie ręce, dziś palce jego skurczyłyby się zanimby dotknęły moich.
Ciekaw jestem, jakie wymówiłbym złorzeczenie, gdyby kiedy wypadek przywiódł go do mego grobu. Kto wie, czy jeden z pośród wszystkich, nie powiedziałby: Pokój wieczny jego popiołom! Ale cóż znaczy głos jeden wobec tysięcy krzyków?
Usiadłem na ruinach, gdzie orzeł kapitoliński rozwiał w proch swe skrzydła, które skrzydła niegdyś poruszając się, gnały burzę od brzegów Italii aż po pustynie Afryki, aż po ruiny Troi.
Zdusiłem jaszczurki rozkoszujące się w promieniach słońca, gdzie kąpały się panie świata wśród purpurowych ozdób i złoconych stropów. Strącałem pająki z ich sieci osnutych dokoła nisz, w których panowały bogi; a nietoperz uciekając rozwiał włosy moje.
[ 51 ] [ 53 ] Marzyłem wśród ruin. Świat starożytny rozbity u stóp moich przed krzyżem drewnianym, cisza grobów ponad nim, burze naszego wieku, wspomnienia mojej ojczyzny ujarzmionej mieszały się w moim mózgu. Cieszył mnie widok Rzymu w glinie ziemi i w błocie; bo w dzieciństwie swojem poprzysiągłem zemstę innemu Rzymowi i depcąc jeden, marzyłem, że kiedyś tak samo będę deptał drugi.
Nocą, idąc z Colosseum ku grobowcowi Cecylii, z uśmiechem ironii brałem w ręce odłamki porfiru, jaspisu, ciskałem je o kamienie i cieszyłem się, że się rozpryskują w tysiąc kawałków. „Tak będzie kiedyś z dumą północy“, wołałem; a echo sarkofagów powtarzając te słowa, przeciągało je dźwiękiem ponurym i już śniłem, że jestem na pogrzebie tyranów. Niekiedy także, gdy księżyc nad zwojami bluszczu się wznosił i promieniami swymi odbudowywał zburzone świątynie, wyzłacał pozostałe kolumny, topił w złotej mgle zniewagi czasów i ludzi, myślałem o Maryi[5] i płakałem, że tak daleka, ode mnie. Z nią bym się mógł tu przechadzać, wspierać chwiejne jej kroki; odpoczywalibyśmy u fontanny Egeryi i zwiedzilibyśmy każdą wysepkę tych ruin, szczątki tej Atlantydy[6] wielkości i przepychu, pozostałe na tem morzu nicości.
*
Słońce zniża się nad brzegami Kampanii rzymskiej. Niebo tak czyste, iż zdaje się że obłok żaden nie przepłynął nigdy po niem. Ruiny uwieńczone girlandami bluszczu, jedwabnym płaszczem sieci pajęczych okryte, lśnią purpurą. Głos dzwonów z miasta płynie i ponad grobami przeszłości krąży jak cześć pogrzebowa. Nigdzie ni drzewa, ni krzewu, ale zamiast tego piramida, z której odarto resztki piękności i amfiteatr, gdzie na zatartych śladach lwów i słoni porastają pokrzywy, albo świątynia, skąd wyszły [ 54 ]bogi i wśród kępek murawy połyskując piersią z marmuru gniją przed progiem, albo wieżyca co nie przydała się, by bronić Rzymu, lecz przydaje, by przechować wspomnienie Rzymu. Ponad wszystkiem zachód słoneczny błyszczy żywiej w miarę jak noc nadchodzi. Patrzę ze smutkiem na cuda przyrody i na cuda sztuki, bo wkrótce nie będę miał w nich udziału. Spokój, którego słodycz równa się muzyce, zmieni się wkrótce w ryk burzy, a wśród niej wiele dusz przejdzie śladami mojej, z pola walki w dziedzinę duchów. Ach, nie żądam niczego; w chwilę zgonu chcę tylko mieć przeczucie, że wrogi mojej ojczyzny w proch się rozkruszą jak te portyki, że ludzie marzyć kiedyś i przeklinać będą nad ich grobami, jak marzyli i przeklinali nad ruinami temi ludzie wolni, których topory i miecze zaryły w piasek moc Rzymu.
To więc przeznaczenie moje, że umrzeć za ojczyznę nie mogę. Otoczyli mię jak zwierza dzikiego i dokądbądź się ruszę, spotykam rozpostarte siecie, drżące z niecierpliwości, aby mnie pochwycić. Ach, gdybym mógł raz się wyrwać, biedz, aż póki nie ujrzę granic swego kraju, paść przed niemi na ziemi obcej, lecz przed śmiercią wyciągnąć jeszcze ramiona i poprzez granice ująć garść rozpalonego piasku z mych równin rodzinnych. Ach, wołałbym to, niż uścisk rąk kochanki. Daremne żale! oni walczą, ja słucham tylko szczęku ich oręża. Oni padają; a ja nie będę nawet wiedział, gdzie wznoszą się pomniki moich braci!
Ach, Marya! Ona spodziewa się każdej chwili usłyszeć imię moje. Dziewczyno, dziewczyno, pij swe łzy w cichości. Nie skarż się, bo nic tu nie wydołasz. Nie pytaj o wieści o tym, którego znałaś u stóp Alp. [ 55 ]Jeśli możesz, zapomnij o nim. A jeśli nie możesz, to weź igłę i nici i uszyj mu całun; bo zaprawdę, zaprawdę tylko tę ostatnią usługę oddać mu zdołasz.
O, przodkowie moi, którzy po chwale Bożej patrzycie na syna swego, ręce stwardniałe na karkach pogan i niewiernych wznieście do Boga, aby litość miał nad nim. W dzieciństwie mojem klękałem przed portretami waszymi jak przed wizerunkami Świętych. Teraz modlę się do was. Takie życie nie dla mnie, bo tak mi z niem ciężko! Nie jestże lepiej przeciąć od razu węzeł, który codzień zwolna się rozwija? Mówią, że człowiek śpi w grobie aż do dnia sądu; ciążą mi powieki; bolą mię oczy; siła, co niegdyś naprzód mię niosła, umiera w mej duszy. A więc, pogrążymy się w ten sen? — Nie! Jeśli nie można zginąć za swobodę braci, byłoby podłością umrzeć dla własnego spokoju. Raczej prośmy Pana, aby męki nasze przyjął jako ofiarę za szczęście ojczyzny. Przyjdzie godzina, i zstąpimy na rozkoszne posłanie trumny, zapomnieni, przeklęci może; lecz Ojczyzna powstanie, jak było to niegdyś, od morza do morza, piękniejsza niż niegdyś i pełna świeżości; z grobu przemienionego w drugą kolebkę, wyjdzie w całej chwale zmartwychwstania, jak Syn człowieczy, który krwią zbroczony zeszedł do grobu i powstał z niego przyodziany w ciało promienne!
W klasztorze tym galerye uszkodzone, arkady popękały, i polne kwiaty zbiegły gromadami z gór w dziedzińce. W świątyni, ogołoconej z Boga, gdzie ołtarz główny stał niegdyś, dwa czy trzy kamienie trzymają się razem jeszcze; na murach można jeszcze rozpoznać miejsce, gdzie były obrazy, choć już niema obrazów, bo wilgoć nie śmie się zbliżyć do dawnego [ 56 ]przybytku świętych. Arkady, powstrzymujące skruszone sklepienie, idą szeregiem jedne za drugiemi, a u stóp ich, gdzie się zapadła podłoga, widać trumny napół strzaskane, rakwie[7] napół otwarte, pomieszane w podziemiach. Spojrzyjcie lepiej, spostrzeżecie proch w ich głębokościach pod pajęczyną splątaną, kędy pająk kołysze się w środku swojej sieci: to ostatni stróż popiołów zapomnianych od dawna.
Dalej korytarze tworzą labirynt z resztkami ozdób gotyckich. Stąd idą schody na drugie i trzecie piętro; lecz przejść kilka stopni, schody się urywają i staniecie między ruinami w dole i posowami w górze: stamtąd zwisają stropy, belki, różyce gotyckie, podobne do stalaktytów dzikiej jaskini; dodajcie do tego cały las pnących się roślin, łąk, ziela, w każdej celi miasto podłogi i bluszcz, który giętkiemi ramionami ujmuje krzyż klasztorny w uścisk zieloni.
Lecz pocóż z tylu szczegółami opisuję dziś to miejsce?
Bo wczoraj doznałem tam napadu szaleństwa trwającego przez cały dzień i część nocy. Zaledwie nad ranem szał mię opuścił. Ach, dobrze jest bez rozumu stać ponad grobami ciał bez duszy tam, kędy ludzie boją się wejść, gdzie wchodzą tylko z wstrętem. O Polsko, Polsko! Och Maryo! cóż stało się z memi nadziejami? z moją młodością? Zaledwo mogę odzyskać rozum, który mię opuścił.
Czyż po to urodziłem się człowiekiem, aby zaraz stracić stanowisko wśród ludzi? Czyż dlatego urodziłem się Polakiem, abym nie mógł bronić swej ojczyzny? Czy kochałem tylko po to, aby utracić kochankę na zawsze po wszystkie lata życia swego na ziemi, po wszystkie wieki życia swego w wieczności? Czyż dlatego jedynie dostała się duszy mojej siła, abym jej używał przeciw sobie, nie mogąc rozwinąć jej na zewnątrz? Czy dlatego przypadła mi wyobraźnia ognista, abym cierpiał jak skorpion objęty [ 57 ]płomieniami? Ach, znowu myśli moje się mieszają i rosną tylko w jedną, jedyną, ogromną, niezmierną, straszliwą, na którą niema innej nazwy w języku ludzkim jak wstyd, a jednak tysiąc słów zbyt słabych, aby wyrazić ją całą.
Nie przypominam sobie dobrze, co wczoraj czyniłem przy świetle księżyca. Zda je mi się, że walczyłem z kamieniem jakiegoś grobowca, bo czuję ból z boku i widzę plamy sine na mej piersi. Ach, przypominam sobie teraz! Zabiłem gada, który wypuszczał z siebie jad do grobu zmarłego; potem uplotłem wianek ze stokroci i rzuciłem go na jego drgające ciało. A później, a później, potem... Zdaje mi się, że spałem z otwartemi oczyma, bo miałem księżyc ciągle w źrenicy. Nie wiedziałem kędy skryć głowę. Ten księżyc palił mię jak południowe słońce. Hurra! Naprzód! Broń w kozły! Wymiećcie równinę blaskiem waszych kos, niech staną się tęczą naszego zbawienia! Bagnety w krzyż! szable w górę! Dobrze! Marsz! Nabijać! Ach!
Gdzież jestem znowu? Co ze mną się dzieje? Quem tu, Melpomene... placido lumine. Eternal spirit of the chainless mind.[8] Nie, nie. Nie to; chcę pisać, lecz nie to, coś innego; płynie mi to z pod pióra, choć nie chcę tego. Wstyd! W tem słowie zawarta cała moja przyszłość aż do grobu, i cała przyszłość za grobem aż do... Szalony! Alboż za grobem może być aż do?... Od kolebki zaledwo lat kilka miałem bez plamy. Mleko, które ssałem z piersi mojej mamki, koń drewniany, ołowiana szpada, gonitwa za motylem w ogrodzie, oto są moje wspomnienia najpiękniejsze, najczystsze.
[ 58 ]
Czyż nie możemy wyrwać się z pomiędzy żmij, które owinęły się dokoła naszego serca, aby ich zwoje nie wypełzły z naszej piersi? Niech płomień, co nas pożera, zamknie się w naszem łonie jak lampa grobowa w starożytnym grobowcu! Z pomiędzy wszystkich wielkości, których oczekiwać mogłem w ciągu mego życia smutnego pozostała mi jedna tylko. Bądźmy niewzruszeni, jak przystoi duchowi nieśmiertelnemu. Przyozdóbmy czoła spokojem, nie tą pogodą, która jest ozdobą radości i zadowolenia, lecz spokojem, co przystoi skazanemu. Niech skargi i wyrzuty ludzkie będą dla nas jak brzęk oddalonych owadów. Niech gniew Boży ciąży nam i nas udręcza, lecz niech nie zdoła przybić nas do ziemi. Wystarczymy sami wszystkim bólom. Wiemy, że niema dla nas nadziei ani w tem życiu, ani w przyszłam. A więc skargi i płacze nie zdadzą się na nic; wzbudzą tylko śmiech aniołów
Zamknąć w sobie cierpienia, nie dać wyjrzeć duszy swojej z twarzy, z oczu; czuć jak robak zmarszczek coraz głębiej ryje nam czoło i nie jęczeć; patrzeć prosto w twarz prześladowców i nie blednąc; przeczuwać karę Bożą i uchronić łono swe od drżenia; być wygnanym z ojczyzny i nigdy nie płakać spoglądając na północ; nie mieć, nikogo przed kimby zwierzyć swe męki i nie dbać o to; jeść i pić spokojnie, aby zgnić w trumnie, a zmartwychwstać u stóp szatana; słyszeć w nocy głosy zmarłych, w dzień oskarżenia żyjących i nie zakryć oczu, nie oprzeć się ręką, nie paść bez zmysłów; przewidzieć hańbę swą po śmierci, w ustach dzieci i pieśniach piastunek, na kartach ksiąg i na kamieniu grobowca i nie zgrzytać zębami z wściekłości na przeznaczenie: to znaczy mieć moc duszy, jaką mało ludzi posiada [ 59 ]na ziemi. Może jesteśmy pierwsi z tych, co wszedłszy na tę drogę, staną się bohaterami zguby: Szatan, na wiele wieków przedtem przykład nam zostawił. Tak! lecz jak zetrzeć te rysy, nasze rysy dzisiejsze, które boleść wyrzeźbiła nam w twarzy? Jak zdobyć na nowo panowanie nad sobą, skoro namiętności złamały oddawna jarzmo naszej woli. Jak w jednej chwili odzyskać naturę Tytanów, kiedy spadliśmy tak nizko, że mózg nasz drży i zwraca się przeciw sobie samemu? Możemy, co prawda, wyrwać jeden po drugim swoje włosy zbielałe w cierpieniach, zatopić czerwień wstydu czerwienią rozpusty, zgładzić swe zmarszczki wybuchami dzikiego śmiechu co chwila; lecz cóż odda naszym oczu zgasłym ich ogień młodości? co zetrze z naszych powiek ślady łez, które tak je porozdzierały, jak krople liście rozdzierają? Ach, daremnie, daremnie! Jesteśmy to, czem nas uczyniły nienawiść ludzi i zemsta Boga. Przedwcześnie zgięliśmy się ku ziemi. Głos nasz stal się chrapliwy; ciągła gorączka krwią napełnia źrenice; serce nosim na pół zgniłe w łonie; umysł nasz rozprzągł się na zawsze i podziwienia godne, jeśli kiedy ozwie się dźwiękiem bez fałszu. Daremnie, daremnie! Klęknijmy raczej i posypmy prochem skroni. Bóg w niebiosach lubi pokorę ludzi na ziemi. Może przebaczy nam jeszcze, żeśmy nie zginęli za Polskę: któż zgłębi ocean Jego miłosierdzia.
Ach! nie zobaczę już nigdy ziemi, która mię wykarmiła, tego domu, gdziem się wychował, tej kaplicy, gdzie matka moja snem wiecznym spoczywa. Ach, dźwięk jej dzwonu roztopiłby we łzach całą twardość kamienia, który noszę w łonie. Wieczorem zacząć modlitwę przed kratą, nad trumną, przy świetle lampy; a z zewnątrz dochodzi aż do mnie śpiew wieśniaczy, brzęk pługa, pierwszy krzyk ptaka nocnego, pierwsze westchnienia nocnego wietrzyka, ostatnia nuta skowronka, ostatnie pożegnanie rozstających się [ 60 ]wieśniaków; potem tyle wspomnień, całe dziecięctwo moje przesuwa się przez kratę grobowca i otacza mię przy zwłokach mojej matki, potem przychodzi łoże śmierci i ostatnie pożegnanie, później lata młodości. Stój! Natknąłem się na Wstyd. Powalił mię na ziemię. Nie, nie, nie powstanę już nigdy.
Nie, nie posłyszę już nigdy swojej mowy, wśród której muzyki wzrosłem, w której pierwsze słowa zwracałem do rodziców, pierwsze słowa do Boga. Dzień każdy w mej pamięci dźwięki jej osłabia; już mowa polska brzmi w mych uszach jak harmonia zasłyszana we śnie, którą, się rozkoszować można, lecz ująć jej niepodobna. Nie wiele pragnę. Pragnę tylko jednej pieśni, podobnej do tych, jakie słyszałem ponad równinami memi, gdy w locie muskały kłosy złote i zbóż fale. Niech jaki głos zaśpiewa mi ją w godzinę śmierci, a z spokojniejszem sercem spojrzę w Wieczność.
Szatanie! Szatanie! Władco ciemności i skazańców! Użycz mi trochę twej siły archanielskiej, abym mógł znieść nieszczęścia, które ze wszystkich stron spadają na mnie.
Wzgarda ludzi niewiele mi znaczy. Cóż mnie po nich? Czy ich zniewagi nie ścięły się lodem dokoła serca mego, nie pokryły go nieprzeniknioną tkaniną? Wzywam wszechświat do walki; tem lepiej, jeśli padnę. Podepcą mnie nogami; też dobrze. Lecz ta, którą kochałem, ta, w której oczach miałem być bohaterem, przeznaczonym na męczeństwo, ona pogardza mną także! Myśl ta nazbyt ciężka dla mej głowy.
I zatrułem jej życie. Jeśli zwróci oczy ku latom ubiegłym, spostrzeże u nóg swoich klęczącego nędznika, okrytego wstydem, szyderstwem, przekleństwami. Dziewczyno, co uczynisz natenczas? [ 61 ]Wstrząśniesz się całem ciałem, aż rozwiążą się pukle twoich włosów i spłyną wzdłuż kibici; czoło zakryjesz ręką i uczujesz jak pod dłonią każda żyłka niebieska śnieżnego czoła drga, tętni i rozpala się. Zaiste, zaiste, dziewczyno, twoja pierwsza miłość nie była szczęśliwa! Z tych wszystkich, którzy ubiegali się o twój uśmiech, wybór twój padł na tego jednego, który mówił zawsze o chwale, a jednak okrywa cię wstydem. Och, nie przebaczaj mu nigdy; przeklnij go, znieważ, nienawidź ze wszystkich sił; bo kochałaś go z całej duszy. Jeśli kiedy kwiat wzrośnie na jego grobie, wyrwij go z korzeniami, rozmiażdż pod stopami. Ale nie milcz tak ponuro, tak długo. Żyjesz jeszcze, a mnie już się zdaje, że ciebie niema. Ach, mów do mnie, powiedz jedno tylko słowo! — Nie, poważna, majestatyczna, surowa. Patrz; usiadła w fotelu i haftuje z twarzą nieruchomą; suknia długa kryje jej stopy. Jeśli imię moje o uszy jej potrąci, udaje, że nie słyszy wcale, nie zna mię wcale; lecz jeśli wymówią je zbyt głośno, uśmiechnie się, wstrząśnie głową, palcami tak białymi uczyni ruch wzgardliwy i dalej haftuje. Niegdyś na dźwięk tego imienia kwitłaś jak róża; zaledwie łzy mogłaś powstrzymać; drżałaś jak liść pod powiewem wiatru obciążonego woniami.
Ach! wzgarda Maryi! Jak wszystko zmieniło się dokoła! Niegdyś dwa te słowa obok umieszczone odtrąciłyby siebie wzajemnie; dziś stoją spokojnie, złączone na zawsze i nic od siebie oderwać ich nie może. Wzgarda Maryi! Nie przypominam sobie już wyraźnie jej twarzy, głosu postaci. Pierwsze chwile miłości z nią przebyte stały się w moim mózgu odmętem. Są niby gwiazdy, niby kwiaty, wstążki, światełka splątane, zmieszane. Gdy myślę o nich, połysk złota, zorzy, kryształu tańczy mi przed oczyma; potem znowu murawa, lekkie jej ślady na trawie, napełniające się rosą perlistą; potem jezioro, po [ 62 ]którem ślizgnie łódka, a żagle układają się w zawoje nad jej czołem; potem fałdy szat rozpływają się, plączą, drżą, mieszają się, lecą i znów się zwijają w mej źrenicy; ręka wyciągnięta w powietrzu z palcami, które drżą, jak palce magnetyka; to znowu noga ujęta w tkaninę z jedwabiu, otoczona wstążkami czarnemi, lub jeden tylko kędzior włosów kołysze się w powietrzu, otoczony przepychem; potem znowu dwoje oczu patrzą na mnie przenikliwie, a wtenczas spuszczam powieki, nie mogę znieść ich wejrzenia; bo one lśnią jak ongi, a ja zbezczeszczony.
Oto szczątki mych złudzeń, marzenia mojej młodości, moc mojej młodości, duma mego wieku młodego. Ach, gdyby można jeszcze wsławić się jakąś zbrodnią, kazać zamilknąć wzgardzie! Gdzie świątynia Efezu? Spalę ją![11] Czarę trucizny, sztylet zabójcy, dajcie mi! byle cios przeze mnie zadany zadźwięczał w jej uszach. Krzyknie z przestrachu, konając. Ach, lecz przynajmniej nie będzie to już ciszą.
Przypisy
edit- ↑ Adam Szaleniec. Utwór ten pisany na wieść o rewolucyi z r. 1830, w której Krasiński nie mógł wziąć udziału.
- ↑ Sofokles, dramatyk grecki starożytny.
- ↑ Roztajały.
- ↑ Zachwycenie.
- ↑ Marya — Henryka Willan.
- ↑ Atlantyda, bajeczna wyspa na zachodzie, może Kreta.
- ↑ Rakiew — trumna.
- ↑ Którego ty Melpomene[9]... spokojnem światłem. Wieczysty duchu myśl niespętanej.
- ↑ Melpomene, bogini poezyi.
- ↑ Tunika Dejaniry — koszula paląca ciało, którą przez pomyłkę Dejanira posłała mężowi Heraklesowi.
- ↑ Nie wiedząc innego sposobu, by pozyskać sławę, Herostrat spalił świątynię sławną w Efezie.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |