Miss Śmierć/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Kornel Makuszyński
Tytuł Miss Śmierć
Podtytuł Ona ma przyjść
Pochodzenie Rzeczy wesołe
Data wydania 1922
Wydawnictwo Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Druk Zakłady graficzne Instytutu Wydawniczego „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały zbiór
Indeks stron
[ 65 ]

MISS ŚMIERĆ



[ 67 ]
ONA MA PRZYJŚĆ.

Na drzwiach niema dantejskiego napisu, albowiem kto tu przychodzi, ten nie ma niczego do stracenia. Mowa jest o skarbach nie tyle duszy, ile ciała, a zresztą i duszy i ciała.

Wewnątrz jest on. Wnętrze jest takie jak on, a on taki jak wnętrze jego świątyni.

Jest ciemno.

Taki jak on, nie znosi świetlanych orgij. Obrosły, niedźwiedzi barbarzyniec pławił się w słońcu, leżąc równocześnie w błocie. On przeczytał trzy dzieła o historji kultury i nosi czarny, przepysznie skrojony tużurek. Do djabła mu słońce, które jest rozkoszą głupich. Zresztą do słońca jest tylko pięć porządnych rymów. Jeśli mu przeto wypadło zejść się ze słońcem na ulicy, odwraca się do niego tyłem.

— Słońce może się dziś przydać chyba do kąpieli słonecznych — powiedział aforyzm, sprzedał go po trzy centy od wiersza i kupił świecę.

— Przyjacielu, czemu nie miłujesz słońca? — pytał go człowiek, który miał żonę i siedmioro dzieci.

— Albowiem bydle to od wieków nic nie robi, tylko zapładnia ziemię. To potrafi byle bawół.

Przyjaciel się zamyślił, żali przyrównany być może do słońca, żali do bawołu. [ 68 ]

— Człowiek bowiem stworzony jest nie dla słońca, lecz dla śmierci.

Nie był więc słoneczny, on poeta i umiłował mrok, który pełzał mu po twarzy i po piersi i po czarnym tużurku.

Oto się rozsiadł w swej świątyni i zamyślił.

Z pod liści przepysznej palmy w japońskim wazonie wypełzła Śmierć, rozciągnęła ręce i ziewa. Potem wzięła z mahoniowej półki prześlicznie oprawione Pismo św., usiadła na fotelu w kącie i poczęła czytać, ciągle ziewając.

Po ścianie, obitej czerwoną tapetą, mrok zaczął się lać na podłogę jak wilgoć i wsiąkał jak ona w miękki, puszysty dywan, na którym gasły powoli kolory; zmienił się za chwilę w mokrą szmatę.

Śmierć wstała z fotelu.

Była to powiewna, chuda angielska miss, bardzo sympatyczna. Dostał ją poeta w spadku od zmarłego malarza, u którego była na utrzymaniu.

Miss usadowiła się z gracją na białej, niedźwiedziej skórze, jak na wyspie.

Lecz powódź mroku zaczęła się od podłogi wznosić coraz wyżej i wsiąkać w powietrze. Biała wyspa niedźwiedziej skóry szarzeje coraz bardziej i rozpływa się w wilgoci mroku.

Mrok się pnie wszędzie i ściera starannie białe plamy. Na ścianie widnieje jeszcze biały grecki fryz, na którym tańczą gracje. Mrok nasyca sobą powoli gazy ich powiewnych szat; ręce czyni gracjom oślizgłe; przestają tańczyć. Psują sobie przeczyste linje twarzy, bo zaczynają ziewać; któraś o kolumnę koryncką się wsparła i drży od zimna mroku.

Io Corregia, nad pianinem zawieszona, zmieniła odwieczną, bardzo miłą pozę, albowiem chmurny Jowisz zupełnie w mroku się rozpłynął.

Jeszcze tylko lśni śmiertelnie blada twarz poety nad biurkiem; tak blada nie jest chórzystka, kiedy „robi“ w „Fauście“ Małgorzatę po śmierci. Więc mrok się czepił poły czarnego tużurka i pnie się w górę. [ 69 ]

Pełza powoli i cicho.

Rozlał się po twarzy, zgasił oczy.

Ciemno.

Miss Śmierć ziewnęła głośno w kącie.

— Wychodzisz?

— Nie.

— Przyjdzie kto?

— Przyjdzie.

— Ona?

— Która ona?

— Ta ze złotym zębem?

— Nie, ta z suchotami.

— Aaaa!

I wpatrzyła się w mrok.

Za chwilę słychać z kąta pokoju:

— Na coś ją wziął, na oczy?

— Nie.

— Na rozdęte nozdrza?

— Nie. Na hymny o śmierci.

Miss Śmierć przeciągnęła się na niedźwiedziej skórze z gracją nieporównaną.

— Mówiłam ci zawsze, że to najlepsze. Raz ci się tylko nie udało, bo zanim postanowiła przyjść, naprawdę umarła.

Zaczyna być duszno.

Kilka tuberoz już gnije, udusiwszy się własnym zapachem. Zapach ten kroplami się niemal sączy, jak żywica.

— Zapal świece. Zaczyna być nudno... Kiedyż przyjdzie?

— Niedługo.

Zapalił dwie świece z czerwonemi abażurami. Czerwone światło polało się z biurka, jak ciepła krew. Gracje na fryzie przymknęły oczy.

Io, schwytaną na gorącym uczynku, oblał czerwony z tego światła rumieniec.

Mrok chyłkiem wpełzł pod fotele, za firanki; niechętnie, ociągając się, właził w kąty, chował się za szerokie liście [ 70 ]palmy i spoglądał z poza nich, jak z poza szeroko rozwartych palców dłoni, położonej na twarzy.

Cyprysy na jakimś włoskim obrazie zachwiały się w migającem świetle i zaróżowiły się, jakby je całowało słońce zachodzące.

Mrok się położył jak bury pies pod drzwiami w drugim pokoju, węszył i czekał, kiedy krwawiące świece same siebie strawią.

Śmierć z miną znudzoną przewraca kartki biblji. Z sympatycznym uśmiechem zatrzymuje się przy „Pieśni nad Pieśniami.“

Nagle podnosi oczy.

— Mój drogi, zmień kołnierzyk. Kobieta dojrzy w tej chwili, że brudny. Kobiety są subtelne, jak kwiaty.

— A tak...

Cicho. Straszliwie duszno. Wszystko jest miękkie i wszystko jest leniwe. Nie słychać odgłosu kroków. Nawet świeca nie pryśnie.

Poeta z białą twarzą i w czarnym tużurku, robi przygotowania. Ustawia na biurku fotografje, niektóre chowa. Rozrzuca papiery; robi artystyczny nieład. Otwiera dziesięć książek w najrozmaitszych miejscach; niektóre ustępy w nich zakreśla czerwonym ołówkiem.

Dobywa Beethowena, okurza, wyszukuje miejsce, gdzie najwięcej czarnych znaków i kładzie na pulcie pianina. Nadpala świeże świece w złoconych jego lichtarzach. Potem stawia na biurku szklankę wody i porzuca obok niej aptekarski papierek do zawijania proszków.

Odpoczywa, usiadł ną fotelu, czeka.

Chuda angielska miss Śmierć spojrzała niedbale.

— Gotowe?

— Już.

— No taaak... Gdzieżeś ją znalazł?

— Czytała moje wiersze. Djabli wiedzą. Napisała mi list.

— List? Zwykle bywają ostrożne. Męża ma?

— Ma.

— I dzieci? [ 71 ]

— I dzieci.

— To dobrze. Inaczej nie byłoby zajmujące. I tak miłość zaczyna być coraz głupsza. Miłość mądrych ludzi. Taki pierwej robił ballady, wył i grał, czytał z nią Galeotta. A teraz tłumaczy jej, jak to Sheldon powiedział, że sumienie jest nałogiem, — uważasz! A potem się rozchodzą, jak gdyby nigdy nic, ona w prawo, on w lewo. „Ty pójdziesz górą, a ja doliną“. To za proste... Romantyzm djabli wzięli... Tak nie można. Ty to jeszcze jako tako umiesz urządzić. Cóż ci pisze?

— Nie wiem, czy można? List od kobiety... Ma męża.

— Mój złoty! między nami?

Znalazł list i przebiegł go oczyma.

„...Daję ci wszystkie moje sny; me oczy...“

— To nie ten, to na jutro.

Znalazł inny. Lśniący papier jakby wchłonął w siebie czerwone światło. List stał się ciepły.

Poeta czytał:

„...Idę za tobą, bo mnie wołasz. I błogosławię ręce twoje i usta twoje i oczy twoje. Niech będą pochwalone po trzykroć i po stokroć. Pełna jest ciebie każda myśl moja i każde moje słowo. Idę za tobą, bo w oczach twoich jest potęga...“

— Co jest w oczach twoich?

— ...Potęga...

— A tak! I cóż dalej?

„...jest potęga, a moc w wołaniu twojem. Czekałam na ciebie tyle bezsennych nocy, tyle męczących dni. I taka jestem biedna niezmiernie, że nie mam już łez. Więc idę za tobą, aby pić z twego smutku i płakać twojemi łzami. Smutny jesteś...“

— Jaki? Jaki?

— ...Smutny...

— Czytaj dalej, to wesoła rzecz!

„...a usta masz od tęsknot chore. (Niech pochwalone będą twoje usta!)...“ [ 72 ]

— Zaraz! przepraszam cię, — te ostatnie słowa pewnie w nawiasie.

— W istocie.

— Naturalnie. Ale ja znam literackie rzemiosło! No i...

„...Idzie przeto do ciebie dusza moja...“

— Sama?

„...dusza moja. Przyjmij ją jak król...“

— A mówiłam, byś wziął czysty kołnierzyk. O!

„...i niech dobroć twoja wyciągnie ku mnie ramiona...“

— No taaak!

Cisza.

Strasznie nudno.

Z pogniłych tuberoz ciało odpada. Woń ich usiłuje pełzać, lecz jest bezsilna.

— No taak... Napisane krwią. Bardzo kochasz?

— Mam na oczach mgłę. Mam zawrót głowy. Oszalałem... kocham...

Wtem się zerwał z fotelu blady poeta w czarnym tużurku. Chwycił szklankę z wodą i szczoteczkę do zębów. Począł płukać usta i myć zęby.

— To jest wyrafinowana kultura — zauważyła chuda miss Śmierć.

A poeta otarł spocone czoło.

— Nie myłem tydzień, — rzekł — a dziś przyjdzie do pocałunków...

— No taaak... — mruknęła chuda, angielska miss Śmierć.



[ 73 ]
ONA JUŻ JEST.

— No taaak... — mruknęła chuda, angielska miss Śmierć. — Świece nadarmo się palą; nie przychodzi.

— Zaraz przyjdzie. Zresztą możesz sobie odejść do stu djabłów, jeśli cię to nudzi.

Poeta w pysznie skrojonym tużurku podszedł do lustra i wyszczerzył do siebie zęby. Miał w tej chwili wstrętną twarz, jak jaki chiński bożek, którego ktoś nagle pociągnął w tył za warkocz.

— Czyste?

Miss Śmierć podniosła do oczu szyldkretowe pincenez z herbową koroną, ruchem wersalskiej markizy, która ogląda z pogardą chudość łydek nowego kochanka.

— All right!... czyste... „Jak trzoda owiec, które wyszły z kąpieli z sadzawki Galaad, a niemasz między niemi niepłodnej...”

Każda Śmierć ma nałogową pasję do Pisma świętego.

Potem, tym samym ruchem, wyjęła sobie z zawias szczękę i spojrzała w nią pod światło.

— Moim także niczego nie brak. Garnitur jest stylowy, à la Rops. Boecklin podle robił, straszył ludzi. [ 74 ]

Poeta w pysznie skrojonym tużurku chodził z kąta w kąt. Cień łaził za nim, skacząc po fotelach, sunąc się po ścianach i dywanach.

Miss Śmierć spojrzała niekiedy na Io nad pianinem i udawała, że niczego nie widzi.

Potem zaczęła się niecierpliwić.

— Trochę to jest bezceremonjalne, tak kazać czekać. Słuchaj no, a może mąż...

— Mąż? Kobieta, kiedy chce przyjść, to się mężowi wykpi jak adwokat, wykpi się, chociażby to był Sherlock Holmes. Poprostu jest to dobra matka i zanim wyjdzie, musi dzieci poukładać w łóżka.

— Prosta historja...

— Zupełnie prosta, — zauważyła miss Śmierć, — to jest dobra matka.

Cisza.

Na jakimś dużym obrazie siedzi na szczycie kolumny człowiek „filozoficzny“ z ukrytą w dłoniach twarzą. Teraz palce, zdaje się, ostrożnie rozszerzył, badając, czy nikt nie patrzy. Potem się wyprężył jak kot i ziewnął szeroko. Nagle znieruchomiał w filozoficznej pozie, bo usłyszał szelest odwracanych kartek.

Chuda angielska miss Śmierć, uśmiechnęła się. Przewróciła szybko kartki jakiejś książki, potem podeszła ku poecie.

— Zagramy... Powtórzysz sobie...

— Mogę. Nudzę się...

Śmierć wygramoliła się na pianino. Na twarzy jej zakwitł rozpaczliwie wdzięczny uśmiech. Rozpięła stanik na piersiach i pokazała światu gutaperkowe wymiona.

Zawróciła oczyma.

— Czy dobrze?

— Doskonale! Połóż lewą rękę na sercu, a prawą przy słoń oczy; wpatrujesz się przecie w ciemność.

Sam podniósł kołnierz pysznie skrojonego tużurka, prawą rękę wyciągnął w górę.

— Zaczynaj, tylko nie wrzeszcz! [ 75 ]

Chuda, angielska miss Śmierć zaczęła, jęcząc:

„Ktoś ty jest, co się nocą osłaniając,
Podchodzisz moją samotność?...“

Poeta:

„Z nazwiska
nie mógłbym tobie powiedzieć, kto jestem,
nazwisko moje jest mi nienawistnem,
bo jest, o święta! nieprzyjaznem tobie.
Zdarłbym je, gdybym je miał napisane...“

A Śmierć, w wycie pospolite przechodząc:

„Jeszcze me ucho stu słów nie wypiło
z twych ust, a przecież dźwięk ich już mi znany.
Jestżeś Romeo? mów! jestżeś Monteki?“

Zdumiały się gracje na greckim fryzie.

Śmierć wpadła w szał miłosny i wołała, bijąc się pajęczą dłonią w imitację piersi:

„Gdyby nie ciemność, co mi twarz maskuje,
Widziałbyś na niej rozlany rumieniec...“

Ktoś przycisnął dzwonek silnie i nagle.

— To ona! Złaź prędko!

— Ona...

I kończyła szybko.

„...Wołają mnie... Zaraz!
Bądź zdrów, Romeo drogi! — Zaraz! Zaraz!
Najmilszy, pomnij być stałym...“

— Wleź za dywan, albo w jaki kąt.

— Dobrze... zrób niepokój... Masz za spokojną twarz. Tak! Dobrze!... Poruszaj silnie piersią... Dobrze! Już...

Ukryła się za wspaniałą palmą w japońskim wazonie i zaczęła z flegmą czyścić szkła pince-nez z herbową koroną.

Weszła ona. Szybko. Postąpiła kilka kroków i oparła się o ścianę, jak nieżywa. Przymknęła oczy, ciężko dysząc.

— No, uspokoić się... uspokoić...

Poczęła chwytać oddech.

— Coś mnie do ciebie gnało. Biegłam przez całą drogę, jak szalona. [ 76 ]

W tej chwili Śmierć z za palmy pociągnęła go za połę pysznie skrojonego tużurka.

— Czego? Prędko!...

Śmierć dusiła się ze śmiechu.

— Przyjechała dorożką... Słowo daję... Czeka przed bramą...

A ona, dysząc, patrzyła przez przymrużone powieki, gdzie jest jaki fotel. Potem jakby się zbudziła nagle z głębokiego snu i padła w wygodny fotel w kącie.

— No taaak..., — mruknęła angielska miss Śmierć — to już było...

I poczęła ją oglądać powoli od stóp do głowy i od głowy do stóp.

Cisza.

Dusze zaczęły się szpiegować. Jak wstrętny owad, który macki najpierw wyciąga i bada teren, potem się cofnie, potem ostrożnie zaczyna pełzać. Poecie zaczęło pierś toczyć lenistwo. Poza ogromnie męczy.

Oparł się o ścianę i czekał, aż ją znuży udawanie znużenia.

— Pójdź do mnie...

Zbliżył się z miną rozkapryszonego księcia, gotów każdej chwili zrobić minę ponurą.

— Bardzo czekałeś?

— Jak się czeka na sen po nocy bezsennej... Jak się czeka rąk dobrych, kiedy czoło pali... i jak się czeka wody, kiedy się ma spalone usta...

Ukląkł na dywanie, głowę ułożywszy na jej kolanach.

Cisza. Lenistwo. Nuda. Atmosfera buduaru wielkiej kokoty, która drogim kremem leczy wyrzuty nie tyle sumienia, ile skóry.

Ona myśli gorączkowo, coby powiedzieć. A wreszcie mówi:

— Co ja robię?... Co ja robię?...

A on przypomina ustęp z listu pisanego przed godziną do niewiasty ze złotym zębem i mówi szeptem, cicho, [ 77 ]powoli, jakby czytał dobry wiersz, jakby mówił kazanie o cnocie, jakby lał oleje wonne na włosy:

— Co czynisz, piękne jest... A piękne być musi, bo jest z ciebie. Słoneczny jest twój grzech i tęczowy, anielski jest i królewski.

Dotknij mi oczu, — masz dłonie łaskawe. Połóż mi dłonie na usta, bo od tęsknot są chore bardzo. I takie mam od pragnień znużenie w duszy, że się zaledwo do nóg twoich przywlekła, jak żebrak lichy i pragnie...

Dotknij mi oczu.

Gdybyś nie była przyszła dziś, byłbym jutro ze znużeń padł i z męki. Czynisz rzecz dobrą: ty oczy masz dobre i ręce. Dobre... dobre... Gdyby życie miało cudne twoje ręce!...

Wytrwania nie mam; powieki mi ołowiem ciężą. Sny mam chore...

Dotknij mi oczu...

— Dobrze było!... — mruknęła z za palmy chuda miss Śmierć.

A ona myślała ciągle jeszcze, coby powiedzieć. Ujęła prawą ręką jego rękę. Jakby ją dreszcz przeszedł; ręka zaczęła jej drżeć.

— Ręce ci drżą... Uspokoić się... Ktoś jest dziecko...

— Nie mogę... zmęczona jestem... Od wielu nocy nie mogę zasnąć. Cóż ja jestem temu winna?... Czuję tylko ciebie przy sobie. Wczoraj brałam morfinę, więc mi ręce drżą...

Prawa ręka, w której trzymała jego rękę, zadrżała silniej, jakby się jej odbiła morfina.

Chuda, angielska miss Śmierć podniosła pince-nez do chytrych oczu.

— Pst!...

— Czego znów?...

— Uważasz? Tylko jej prawa ręka brała morfinę, lewa jest spokojna!...

Ostrożnie ujął jej rękę lewą, która, głupia z przyrodzenia, zapomniała zupełnie, że powinna nerwowo zadrżeć.

Więc on podniósłszy się, zaczął jej gwałtownie całować oczy, jakby mu tysiąc ogni uderzyło w skronie, żeby nie [ 78 ]zobaczyła porzuconego na biurku aptekarskiego papierka, który miał być także od morfiny.

— Kochasz?...

— Mocą wszystką i wszystkiem szaleństwem i wszystką męką.

I na świadectwo począł łkać tak strasznie, że chuda, angielska miss Śmierć podniosła do oczu pince-nez, patrząc ciekawie, czy on przypadkiem naprawdę nie płacze...



[ 79 ]
ON JEST NIEWYPŁACALNY.

Poeta w pysznie skrojonym tużurku wrócił do domu potwornie zły. Gryzł w zębach niedopałek papierosa, mrużył oczy, ręce wsadził w kieszenie; wyglądał jak subjekt z bławatnego sklepu.

Chuda, angielska miss Śmierć zaledwie spojrzała; siedziała na dywanie, smętna.

— Bon soir, o najmilszy.

Poeta wydął usta z nieskończoną pogardą.

— Co cię ugryzło? Wedekind powiada, że najlepszem lekarstwem na pluskwy jest Nietzsche.

Poeta począł cedzić przez zęby, rozparłszy się w fotelu.

— Albo się moja droga udaje miss, albo się przyjmuje posadę w pralni.

— Oh, la! la!...

— A tak...

— Czy już?

— Już.

Poeta założył nogę na nogę, wprawiając jedną w nerwowy ruch.

— Proszę to sobie łaskawie zapamiętać.

Miss Śmierć zgięła się w tej chwili w kabłąk i zaśmiała się cicho.

Poeta machnął z rezygnacją ręką.

— Miss!

— Czego?

— Był tu kto?

— Był. Kwiaty ci przynieśli.

— Ta z fałszywemi brylantami? [ 80 ]

— Aha! Stała chwilę pod drzwiami i już zaczęła robić omdlenie. Wściekła była, że nikt nie otwiera. Potem powiedziała: bydlę i poszła. Nie wiem do kogo to było adresowane, mnie nie zna.

— Listy są?

— Są. W jednym jest pukiel włosów. Składaj, będziesz miał materace; te, które masz, są już bardzo zniszczone.

Miss Śmierć podniosła się z gracją z ziemi, usiadła naprzeciwko, ręce założywszy na tyle głowy.

— Mój drogi!... Spraw sobie prześliczne weneckie lustro, wdziej frak, w butonierkę włóż chryzantem, potem z godnością i dostojnie, jak na poetę przystało, stań przed lustrem i pluj sobie w twarz aż do skutku. Jednemu z was to się przecież sprzykrzy.

Poeta w pysznie skrojonym tużurku nie odpowiedział nic, tylko prędko zaczął chodzić z kąta w kąt. Miss Śmierć spojrzała ciekawie.

— Ciebie naprawdę coś gryzie?

— Moja rzecz.

— Twoja czy nie twoja... Ani mnie ziębi ani grzeje. Ktoś ci powiedział prawdę?

Poeta aż przystanął.

— Co takiego? Prócz szewca i krawca nikt mi jeszcze w życiu prawdy nie powiedział.

— Więc co ci się stało? Psujesz sobie linję i zupełnie nie jesteś w stylu. To jest głupio. To jest haniebnie głupio. Czego uganiasz jak pies za własnym ogonem?

Poeta stanął przed oknem i zaczął liczyć ćmy, tłukące się o szyby ulicznej latarni.

— Bo widzisz, mój drogi, życie jest jak ból zębów. Wiesz o tem, boś to już sto razy pisał po sztambuchach. Więc albo sobie daj wybić bolący ząb, albo go wyrwij, albo się powieś.

— Jak powiadasz?

— Albo się powieś...

— Aha!

Bardzo cicho. [ 81 ]

Uliczna latarnia przygasa i znów błyska na wietrze, jakby mrużyła oczy. W pokoju prawie ciemno. Olbrzymi cień palmy na tapecie powały, jak potworna czarna ręka malowana na starych geograficznych kartach. Prześliczna rzeźba na pianinie wydłużyła szyję, jakby podsłuchiwała. Gracje na greckim fryzie senne, wychudłe w półmroku, zmęczone i bez ruchu. Jakiś srebrny drobiazg lśni na biurku. Kwiaty bez barwy sterczą jak niepotrzebne sprzęty; wszystko jest niezmiernie zmęczone, bez siły i bez czucia.

— No tak... — mruknął on i zginął w ciemnym kącie, w głębokim fotelu.

Chuda, angielska miss Śmierć przymknęła oczy. Wszystko jakby się skurczyło i zmalało.

— Miss...

— Do mnie mówisz? Czego?...

— Słuchaj, miss! wszystko się skończyło...

— Zmierzch bogów? Och! Tragediante. Mój kochany, nudny jesteś jak polski feljetonista.

— Miss, ja mówię prawdę...

— Co takiego mówisz?

— Prawdę...

— Gdzieś ty dzisiaj pił? Praaawdę mówisz? Jezus, Marja! Idź wołaj stróża, żonę i jego dzieci, prawe i nieprawe. Albo biegnij do psychjatry i powiedz, że masz taki ból głowy, że od zmysłów odchodzisz...

— Miss...

— Albo telegrafuj do rodziny, niech się zjeżdża, o nieszczęśliwy, niezmiernie biedny człowieku!

— Miss...

— fllbo prześcieradłem nakryj głowę i pokazuj się za pieniądze jako zakryty posąg w Sais... La! la! Czekaj.

Miss się podniosła szybko.

— To musi być jakiś nowy trick... Której to potrzeba prawdy? Musi mieć chyba nieswoje włosy, jeśli się nie boi, że jej dębem staną na cudnej głowie. Tego jeszcze nie było w twoim repertuarze. [ 82 ]

— Miss... To jest wyjątkowa sytuacja, Uważasz, miss — ja jestem niewypłacalny.

Miss jakby nie dosłyszała...

— Jaki? Niewypłacalny?

— To jest zawiła historja. Miss, uważaj: ja już nie wiem, kto jestem?

Poeta w pysznie skrojonym tużurku mówił głosem cudnie miękkim, drgającym, coraz cichszym, jakby ktoś gładził jedwabie ręką niezmiernie miękką i ciepłą, takim, którego używał wobec kobiet, czytających dużo wierszy, całujących z większą przyjemnością kwiaty niż oficerów. Przeto się zadumała, chuda, angielska miss Śmierć.

Zaczęła mówić niepewnie.

— Co to znaczy, że już nie wiesz, kto jesteś? Jeśli piłeś, w takim razie mnie to nie dziwi, że nie wiesz...

— Miss, ja nie piłem.

— Jesteś chory?

— Nie jestem chory.

— Nie wiesz już, kto jesteś?

— Nie wiem już, kto jestem.

— Dać ci — wody?

— Nie potrzeba. Słuchaj, miss! Byłem dziś u tej, co to wtedy zostawiła u mnie grzebień...

— Wiem, wiem. No i co?

— No i wypadło mi — wiesz co mi wypadło? — stary kawał, musiałem udawać okropne łkanie. Tak mi się jakoś złożyło. No i uważasz, miss, kiedym zaczął jak Zacconi — po chwili przestałem. Musiałem przestać. Miss!! Ja nie wiedziałam, czy ja udaję, czy ja...

— Co!? Czy co?

— Czy ja naprawdę łkam. Próbowałem powtórzyć i znowu nie wiedziałem. Miss, mnie się stało nieszczęście.

— Uważam...

Miss Śmierć stała się nieswoją.

— Robiłem doświadczenia. Pot mi wyszedł na czoło. Powiedziałem sobie głośno, żem bydlę. I znowu nie [ 83 ]wiedziałem, czy mi tak wypadło z ostatniej kwestji roli, czy niem jestem naprawdę.

— To jest zawiła historja...

— Nie, pani. To jest zupełnie prosta historja. Rozpocząłem iść po linji błędnego koła. I już z tej drogi nie zejdę... Nigdzie nie trafię... Słyszysz, miss... to jest nieszczęście... Zupełnie jak stary aktor, który kiedy już naprawdę kona, układa sobie pozę na sąd ostateczny, z prawą ręką na sercu, a z lewą na czole. Och, miss...

Cisza. Podła cisza, ziewająca, mdła, wyblakła, zaprószona; wykrzywił jej twarz obleśny uśmiech, głupkowaty i bezmyślny. Miss Śmierć zapaliła świece w czerwonych abażurach; jakby strzepnęła światło z rąk i zaczęła się przechadzać, zadumana i milcząca. Czerwone światło zaczęło ściekać z świec i niezmiernie powoli lazło po dywanach, zatrzymując się ostrożnie u wejścia do zakątków, jakby wyciągało przed siebie macki. Rozlewało się jak zbrudzona krwią woda, czepiło się brzegu białych firanek i zaczęło się piąć ostrożnie w górę, na powałę. Olbrzymi cień palmy skurczył się nagle, jakby ktoś przymknął dłoń i palce zakrzywił w szpony, gotowe każdej chwili chwycić za włosy.

Chuda angielska miss Śmierć przystanęła.

— Cóż ty teraz zrobisz?

— Jest mi zupełnie wszystko jedno. Zresztę nie jestem odpowiedzialny zato, co robię.

— Głupia historja...

— Bardzo głupia...

— Trzeba kończyć.

— Amen. Muszę kończyć.

Przymknął oczy i leniwym ruchem szakala przechylił wtył głowę.

Miss Śmierć rozpoczęła wędrówkę z kąta w kąt ze zmarszczonem czołem.

— Mój drogi...

— Czego?

— Napiszesz feljeton o tej całej historji. Uważasz?

— Uważam... No i co? [ 84 ]

— Potem urządzimy efektowny epilog ze śpiewami i tańcami.

— Rób, co ci się podoba.

— Rozpiszesz do wszystkich listy tej samej treści, prócz tej ze złotym zębem. Jest histeryczka i naprawdę zemdleje. Przygotujesz notatki do pism. Słuchasz?

— Słucham.

— Każdej z tych zacnych niewiast napiszesz, że to z jej powodu. Będziesz miał wspaniały pogrzeb i jeślibyś był w letargu, udusiłbyś się zapachem kwiatów, które ci zniosą. Sprytnie, co?

— Masz wprawę, miss... Mów dalej.

— Listów żadnych nie pal. Zrobi się przecież jakaś awantura. Och! Och! A fotografje masz? Trzeba będzie do ilustracji. Wyszukaj jakąś ponurą... Słuchaj, a może by się tak ubrać we frak?

— Kiepsko będę wyglądał, bardzo źle na mnie leży.

— No, to nie. Na pianinie zostawimy jakąś zwarjowaną sonatę. Ale! ale! Trzeba spalić „Nadzwyczajne przygody Sherlocka Holmesa“, — ty tego przecież nie możesz czytać, a mogliby potem znaleźć i skompromitowałbyś się za grobem. Trzeba będzie także rozpylić trochę perfum...

— Rozpyl ty, miss... Masz wprawę urodzonego karawaniarza.

— Poczekamy z całą historją, aż się świece zaczną dopalać. To dobrze robi, uważasz: „musiał wieść ze sobą straszną walkę, zanim się rzucił w przepaść, z której się nie wraca; z ostatnim błyskiem świec konających — skonał sam“. Mój drogi! Nietylko trzeba umieć żyć, lecz trzeba także umieć umrzeć. Ludzie to robią okropnie ordynarnie, aż się mdło robi, a człowiek przecież nie nato mądrze żyje, aby głupio umierał. Czy nie mam racji?

— Ty, miss, masz zawsze rację.

— Zresztą czyż nie jest dla publiki djabła wart dramat, który się nudnie kończy? Czy takiego autora nie należy powiesić na pierwszej kopcącej latarni? Tyle jest na świecie nudy, wskutek tego, że się tak wszystko bezmyślnie dzieje, [ 85 ]jak się dziać... powinno, że zasłużysz się cielęcym widzom, jeśli dasz dobry spektakl... Więc jeśli ci się zdarza taka dobra sposobność, że jesteś — jak ty to nazywasz?...

— Niewypłacalny...

— ...niewypłacalny, to urządź spektakl wedle mego scenarjusza na zakończenie historji. Lepiej to zaś zrobić wcześnie, abyś potem nie tłukł głową o wieko trumny, że pies zaledwie nad nią zaszczekał i to niechętnie, z psiego obowiązku.

— Dobrze mówisz, miss.

— Rozumie się. Mówię jak matka do rodzonego dziecka. Więc siadaj mój drogi i pisz feljeton. Ale pięknie pisz. A potem listy — wiesz, tak, jak ty umiesz. Ty nawet płakać umiałeś w listach.

Chuda angielska miss Śmierć usiadła przy pianinie i zaczęła tłuc z pasją w klawisze.

— Będę tak grała, zanim skończysz. Potem będą opowiadali ci z piętra, żeś ostatnie chwile przebył przy fortepianie, który aż jęczał.

Poeta w pysznie skrojonym tużurku podszedł do biurka.

Objaśnił świece.

Usiadł.

Przechylił wtył głowę. Zamyślił się; potem nerwowym, szybkim ruchem napisał tytuł, odrzucił pióro, zapalił papierosa. I znów wpadł w zadumę.

Miał nad głową obłok dymu, który się chwiał, jakby nie wiedząc co z sobą począć i w którą ulecieć stronę. Potem się powlókł leniwie w jakiś ciemny kąt i wsiąkać począł w dywan.

Znów nuda. Bezczelna, nie dająca się odstraszyć wrzaskiem pianina. Poeta pisał, z papierosem w zębach, niezmiernie szybko, z miną lekceważącą wszystko, ze zmrużonemi oczyma. I tak to trwało niezmiernie długo. Nie słyszał już potwornej jakiejś melodji, którą grała miss zapatrzona w sufit. Pisał.

— Skończyłem...

Nagła cisza. Coś zaczęło dzwonić w uszach. [ 86 ]

Poeta przetarł oczy.

— Kończmy. Historja staje się zbyt nudna.

— Kończmy...

Miss podniosła pince-nez.

— Dobrze wyglądasz, jesteś blady i oczy masz podkrążone. Doskonale! Gdzież to urządzisz — tu?

Poeta rozglądnął się po pokoju.

— Nie, szkoda dywanu, za drogi jest na takie historje; w tamtym pokoju.

Miss wzięła dwie świece i weszła do pokoju obok; cienie przestraszone jak stado kuropatw zerwały się i skryły w jednej chwili po kątach. Rozglądnęła się.

— Tu, w tem miejscu?

— Mpgę i tu.

— Spróbuj upaść, abyś potem nie leżał zgięty desperacko we dwoje, jak byle kto, co się zapałkami struł.

Pięknym ruchem, chwytając rękoma powietrze, poeta upadł na dywan.

— Dobrze było! Jak to przecie dobrze, żeś się z aktorkami zadawał. Robisz to jak Garrick młodszy.

Poeta otrzepywał kurz z pysznie skrojonego tużurka.

Miss Śmierć wpadła w doskonały humor. Z oczyma zawróconemi poczęła wyć nieludzko: „O żegnaj mi, ty nasz stoliczku mały“... Potem się poecie rzuciła na szyję.

— Wiesz, najmilszy, ty jesteś wart pocałunku. Żegnaj najmilszy. Idę do drugiego pokoju; czekam. Och! Nie zapomnij rozdąć jak najsilniej nozdrzy. To podobno potem zostaje, będziesz świetnie wyglądał. Żegnaj!... Żegnaj!...

— Idź do djabła.

— Czekam, odmawiając pacierze za umarłych. Tylko prędko, mój złoty... Ale, ale... jaki to ty teraz jesteś?

— Niewypłacalny... Wynoś się.

Miss Śmierć posłała mu z progu pocałunek od ust i zniknęła w drugim pokoju.

Nic... Cisza...

Miss Śmierć przystanęła w środku mrocznego pokoju i wstrzymała oddech w sztukowanej gutaperką piersi... [ 89 ]

Wszystko umilkło. Konie na jakimś obrazie jakby rozdęły chrapy. Io, nie zwracając uwagi na Jowisza (do wszystkiego się można przyzwyczaić...), otworzyła lekko usta i wpatrzyła się ciekawie w drzwi, wiodące do przybytku śmierci.

Zeschły kwiat opadł z szelestem. Miss Śmierć syknęła zniecierpliwiona w tę stronę. Nad powałą począł bić zegar miłym, niskim tonem. Znów cisza, głupia, bezmyślna, czekająca...

— Och... — wstrząsnęła się nerwowo chuda, angielska miss Śmierć.

Załomotał strzał jak piorun.

Potem zaczęło padać jakieś szkło. Konie na obrazie przysiadły na zadach, Io wpiła palce w ramię Zeusa. Gracje na greckim fryzie zbiły się w śmiertelnie bladą gromadę. Pianino jękło cicho i przeciągle. W jakimś kącie leciał z powały tynk. Miss rozdęła niebieskawe nozdrza, które wierciła niemiła woń prochu. Nie mogła się ruszyć z miejsca.

Potem powoli, bez szelestu podniosła do oczu pince-nez — i zbliżyła się do kotary, wiszącej we drzwiach.

Odchyliła ją lekko, Io wychyliła się z obrazu, zaglądając ciekawie.

Miss szepnęła cichutko.

— Najmilszy...

Nic. Cisza.

— Najmilszy!... No, tak!...

I weszła.

Poeta w pysznie skrojonym tużurku siedział na fotelu, z nogą założoną na nogę i puszczał na pokój kłęby dymu.

Miss przetarła prędko oczy.

— Co to jest?

— Nic... Zabiłem się... W lustrze...

Olbrzymie lustro wyszczerzyło lśniące kły spękanego szkła do zdumionej miss. W środku czerniał otwór od kuli. [ 90 ]

Miss podniosła do oczu pince-nez i spojrzała na poetę z nieskończoną pogardą. A poeta wyrzucił z siebie razem z kłębami dymu:

— Czyś ty myślała, miss, że ja się naprawdę zabiję? Ja, uważasz najdroższa, urządziłem fałszywą krydę i zabiłem się symbolicznie. Szkoda mi, psiakrew, lustra...

Miss wydęła mocno malowaną dolną wargę; w prawej ręce trzymała pince-nez, lewą, ujęła suknię. Miała minę hrabiny, której ojciec jest konduktorem przy konnym tramwaju.

Wycedziła przez fałszywe zęby:

— I cóż Pan zamyśla?...

— Żenię się, miss...

— A taaak! Żegnam...

Poeta zgiął się w ukłonie.

— Pani...

— Bydlę!...

— Paaani...




Public domain
This work is in the public domain in countries where the copyright term is the author's life plus 70 years or less. See Copyright.