Pożegnanie okolic Genewy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pożegnanie okolic Genewy |
Pochodzenie | Pisma Zygmunta Krasińskiego |
Wydawca | Karol Miarka |
Data wydania | 1912 |
Druk | Karol Miarka |
Miejsce wyd. | Mikołów; Częstochowa |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cały tom VI |
Indeks stron |
Godzina odjazdu już blizka; konie kopytami biją z niecierpliwości; powietrze świeże, droga usiana jesiennymi liśćmi; cicho podróżny po nich przejdzie.
Jeszcze chwilę! Myślmy i marzmy, jeszcze chwila dla wspomnień! Potem puścimy się w świat. Myślmy i módlmy się. Chwila modlitwy; potem udamy się w drogę.
Piękny Lemanie! widziałem wielokroć gwiazdy odbijające się w twem spokojnem łonie; widziałem wielekroć obraz księżyca rozbity na twych falach ruchliwych; lecz w twoich dniach spokoju i w twych godzinach burzy lubiłem cię jednakowo. A głosy wznoszące się z głębi twoich, czy słodkie jak westchnienia, czy groźne jak grzmoty, zawsze były mi przyjacielskimi dźwiękami.
Pływałem na wodach twych błękitnych, kiedy słońce świeciło w południe; na twych wodach zaróżowionych, kiedy przy zachodzie otaczało się chwałą; na twych wodach bladych i ponurych, kiedy zmierzch rozciągał się nad niemi. Jutrzenki i wieczory często zastawały mię na twych falach i często żegnałem je dopiero na dźwięk dzwonu północnego.
[ 45 ] Ale teraz trzeba cię pożegnać na długo. Któż wie, może na zawsze. „W drogę! w drogę!“ wołają już na mnie. Jeszcze chwila, chwila, dla wspomnień! Na twych brzegach przez krótkie chwile przeżyłem więcej, niż przeżyję może przez resztę życia; i dlatego tak trudno oderwać mi się od ciebie. Przykuwa mię czar magiczny, bo w każdej fali, która się rozbija u stóp moich, zdaje mi się. że słyszę głos dni minionych.
Salève! i ciebie lubię! Zieleń już przekwitła, na twych stokach. Trzynaście drzew, co szczyt twój wieńczą, wyglądają jak punkt czarny i niewyraźny, tak samo chwila minionego szczęścia zaciera, się w myśli i pozostaje w niej tylko jak punkcik w przestrzeni życia. Skało kamienna, dlaczegóż zwracam się ku tobie z większą czułością, niż do ludzi, bliźnich swoich? Czy także masz duszę? serce bijące pod masą granitu? Nie, to dlatego, że na szczycie twym byłem z przyjaciółmi drogimi mej pamięci, i w tobie widzę ich ślady; bo oni stąd daleko, daleko, a ja za chwil kilka, bardziej jeszcze oddalę się od nich.
W drogę, w drogę! — Chwilę jeszcze, chwilę modlitwy, i będę gotów.
Mont-Blanc! Ołtarzu, który Bóg wzniósł sobie na ziemi! gdym cię ujrzał po raz pierwszy, pozdrowiłem cię zachwytem religii i poezyi. Ach, jakeś piękny pod kopułą lazuru! Ani chmurka nie zaćmiewa, świętości twych śniegów! Składam dzięki Bogu, żem cię widział tak wielkim i okazałym; natchnienie płynęło z wyżyn twych w mą duszę i wówczas, kiedy słońce ciskało na cię swe promienie i kiedy księżyc, lał swe światło na twe szczyty ciche. Nieraz widząc cię między niebem i ziemią tak samotnym i wielkim pragnąłem wymówić twe imię a mówiłem: Boże! Bo kochać cię i uwielbiać, to kochać i uwielbiać tego, który cię stworzył. Niech więc na szczyty twoje [ 46 ]spojrzę raz ostatni! Chciałbym oczy napełnić twym blaskiem i nie zatracić go nigdy.
O Panie! wobec tego znaku Twej potęgi wzywam cię, pobłogosław me kroki! Mont-Blanc, żegnaj mi!
W drogę, w drogę! — chwilę jeszcze, chwilę dla wspomnień! A potem pójdę do was.
Oczy moje obiegły cały horyzont, a teraz zwracają się do przedmiotów blizkich, do tego muru uwieńczonego prostą kratą żelazną, zamykającego ogródek. Żegnaj, ogrodzie; tak lubiłem tu rozmyślać w noc letnią, roztaczającą w ciszy promienie złote! Twoja ławka ustronna, twój gaik opuszczony od dawna, twoja fontanna bielejąca w mroku; kwiaty pomieszane z winnemi gronami, wody jeziora brzegi twe zraszające, nie tak łatwo wyjdą mi z pamięci. Zrywałem twe róże! Ileż to razy zniechęcony do innych, zły na siebie przychodziłem usiąść tu i myśleć o tem, co było, lecz już nigdy nie miało wrócić! Liście twych drzew szemrzących napawały mię radością i pociechą, niby westchnienia istot tajemniczych, otaczających mię opieką! Z tego miejsca posyłałem często myśli swoje w dalekie strony i powracały do mnie, zawsze słodyczy pełne. Tutaj rozmyślałem nad swoją ojczyzną, gorąco uwielbiałem Boga, karmiłem się wspomnieniami i nadzieją. Żegnaj! Lecz nie na zawsze. Dla innych, jeśli trzeba, pożegnanie wieczne, ale dla ciebie, jeśli można, nie; bo zbierałem twe róże.
W drogę, w drogę! — Chwila cierpliwości, chwila dla marzeń! Potem nie dam już czekać na siebie.
O młodości! jakże lot twój szybki! Już rok jak opuściłem dom ojców swoich, aby zamieszkać w tej krainie. Cóż uczyniłem? Kilka dni życia, potem marniałem, budząc się tylko chwilami. Z twoich lodowców iskrzących, o Szwajcaryo! chciałem wykrzesać ognie, aby rozgrzać swe serce skrzepłe. Stanąłem znieruchomiony zdumieniem, przed twemi śniegami i przepaściami; nic więcej.
[ 47 ] Nie kadziłem światu i świat mnie nie kochał. Odjeżdżam; dokąd idę? Któż mnie to powie przed mą ostatnią godziną? Nikt na ziemi, a niebiosa nie chcą przemówić.
A zatem, daleko od tych miejsc wleczmy istnienie, patrzmy na nowe twarze, ściskajmy nowe dłoni! Za każdym krokiem więzy przyjaźni i miłości słabną; pierwsze tylko silne są, namiętne i prawdziwe. I co mię czeka na mojej drodze? Dni szczęścia i wzruszeń zmniejszać się będą co roku; niesmak, nuda...
Lecz po co myśleć o tem, kiedy jestem tu jeszcze, gdzie czułem tyle? Gdzie w kilku chwilach skupiłem wszystkie siły całego życia, aby podziwiać i wielbić? Pozdrówmy raczej pozdrowieniem pielgrzyma miejsca, których nigdy może los nie dozwoli mi ujrzeć. Lemanie! Zacząłem od ciebie i kończę twojem imieniem. Zobaczę cię w marzeniach; w snach przesunę się jeszcze po tobie. Woń kwiatów twych brzegów, twe fale zaokrąglone, twe żagle białe, twe pagórki i skały twoich brzegów, nie zaginą dla mnie a wyobraźnia zaznaczy je silnymi rysami. Z lubością będę otaczać się niemi, gdy tu już nie będę.
Żegnaj! Za godzinę ślad mych kroków zniknie na tem wybrzeżu, na którem stoję teraz. Żegnaj! Echa już nie powtórzą szelestu moich wioseł, ni kroków mego konia. Żegnaj! Niech miejsca, gdzie byłem szczęśliwy, kwitną i będą szczęśliwe, nawet wtedy ten, co tu najpiękniejszemi napawał się różami, nie będzie ani na brzegach tych, ani na ziemi!
W drogę, w drogę! — Skończyłem! — W drogę, w drogę! — Oto jestem. Żegnajcie! Żegnajcie! — W drogę, w drogę!
Wietrzyk chłodny wkrótce osuszy łzę co spływa mi po licu! Jedzmy! Liście jesienne pokrywają drogę; podróżny cicho po nich przejdzie i sen uśpi jego żale.
Przypisy
edit- ↑
Bywaj zdrów i to na zawsze,
Tak, na zawsze, bywaj zdrów.
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |