Przez mrok/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leopold Staff
Tytuł Przez mrok
Pochodzenie Dzień duszy
Data wydania 1908
Wydawnictwo Księgarnia Polska B. Połonieckiego / E. Wende i Spółka
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Wikisource
Inne Cały tomik
Indeks stron

[ 41 ]PRZEZ MROK



[ 43 ]ZACHÓD.



Woń róż tak ciężka, jakby łzy,
Na serce mi się kładzie...
O, jak krwawymi broczy sny
Zgon słońca na zapadzie!...

Stroskany mrokiem uśmiech nieb,
Jak jedwab spełzły w chłodzie,
Tęsknoty swej bezbrzeżny step
Odbija w martwej wodzie...

Chorego zmierzchu struty czad
Na sercach ziół osiada...
Jakiś najcichszy, święty sad
Gdzieś pod toporem pada...



[ 44 ]OMSZAŁY GŁAZ.



Omszały w starym parku leży głaz...
Źródło tu pod nim biło... Dawno temu...
Wodę kroplami wysączył zeń czas...

A jeszcze dawniej ten głaz, gdzieś z podziemu
Dobyty, w parku przyniesiono głąb...
Dzisiaj nikt nie wie: kto, ani ku czemu.

Potem tu wyrósł rozłożysty dąb,
Ławkę wstawiono w cień, gdzie liść szeleszcze,
W trawnik wzorzysty wmalowano klomb.

Lecz wówczas źródła nie było tu jeszcze
I dziś go niema już... Lecz pomni lud...
Dziś jeno w głazie pełzną wilgne dreszcze...

Dziewczyna w zmierzchów schodziła tu chłód
Ławkę zasiadać, gdy się w zachód złocą
Senne drzew szczyty i zwierciadła wód...

Nikt nie wie, kto tu przyniósł głaz i po co
I źródła dawniej nie było wśród traw — —
...Dziewczyna pono płakała tu nocą...


[ 45 ]

Przestał jej miłym być pieszczony paw,
Łabędzie białe i stubarwne krosna,
Perły i czary rznięte z drogich law.

W śnie, z krwi wykwitnął jej młodzian... Krwi wiosna!...
Kryć przychodziła lęk snów w tajny mrok,
Tu baśń jej przędła tęsknica miłosna...

...Gasły zachody, mijał miesiąc, rok...
A żadną zjawą park się nie zaludnia,
Codzień chwiejniejszy był dziewczyny krok...

— Raz o głaz wsparta, przez noc do południa
Płakała... Poszła... Nie wróciła już...
Później pod głazem było źródło, studnia...

Z latami wypił czas źródlany kruż...
Dziś głaz zbiegają jeno wilgne dreszcze,
Pełznąc pod mchami, jak żmije wśród róż...

Szmery ich głuchą nocą słychać jeszcze...
W głazie coś tętni cicho i coś drży:
Życie strumieni srebrnych w nim szeleszcze.

W głazie strugami płyną czyste łzy
Smutnej dziewczyny i kształt opływają
Młodziana, co go poczęły jej sny...

Kształty posągu w tym głazie się tają,
Rzeźbione łzami, co przez długi czas
Wsączane w kamień, linie wyżłabiają.


[ 46 ]

Grobem snu bladej dziewczyny jest głaz...
Tknąć go: mchów łuska pęknie i wyłoni
Biel marmurową posagu bez skaz...

Lecz nikt już nie wie dziś o tej ustroni...



[ 47 ]SAD OKWITAJĄCY.



Wiśniowy sad, kwitnąca baśń ziemi o wiośnie,
Zrodzona w złotej duszy słońca, zmierzcha w skon...
Krew soków owoc drzewom wróżyła radośnie,
Każąc lekkim gałęziom śnić ciężarny plon
I modlić się do wiewu, by im dał zachwycić
Lotnych pyłków i żądze zapłodne nasycić...
Więc słońce przędzą blasków tkało w kwiatów krośnie,
Knując z nasieniem zdradę w wnętrzu kwietnych łon,
Aż sad wiśniowy, wonna baśń ziemi o wiośnie,
Zrodzona w złotej duszy słońca, zmierzcha w skon...

Zmrok. — Kwiaty szarą zmierzchów zmartwione zgryzotą
Pierwszy raz dziś uczuły bladej nocy chłód.
Cicho sny swoich woni w tkań wieczoru plotą...
Wtem dreszcz je wstrząsnął: tajnie w ich łonie drgnął płód...
Wiśniowa baśń przekwita... na sen wieczny drzemie...
Pierwszy liść kwietny opadł bezgłośnie na ziemię...
Na chwilę wszystko ścichło... Mrok westchnął tęsknotą
I jął ulewnym deszczem spadać wonny cud
Kwiatów zmartwionych szarą pomroków zgryzotą,
Że zawiał gdzieś z cmentarnych wrót śmiertelny chłód.

Ostatnie tchnienia kwiatów przyszły swoje wonie
Wypłakać na mej piersi, że je wygnał sad...

[ 48 ]

Szczęście rozkwitu kona,.. Jak w śniegu sad tonie...
Plon się wróży... O, drzewa! Znam wieść, że ze strat
Drugie szczęście się rodzi... Wiem cudną ogromnie
Baśń o was... baśń owoców... Czy wiecie co o mnie?
Mam duszę rozłożystą, wonną, jak jabłonie!
Owoc śnił się... och śnił się... Cuda wróżył kwiat
I na piersiach tęsknoty wypłakał swe wonie...
Baśń przekwitła... Jam wonią, którą wygnał sad!...



[ 49 ]POGODA JESIENNA.



To, przed czem drżało mego serca bicie
I co musiało stać się, dziś się stało...

Ogrodu mego gęstwią oniemiałą,
Żegnając dłonią drzewa, przeszło Życie,
Z spojrzeniem smutnem, w którem łzy się mienią...

I dusza moja stała się jesienią...

O, nieme głębie mojego ogrodu!
O, jakże ciemna pożegnania łza!

Jak krąg mlecznego, matowego szkła,
Przez który świeci mdło złotawy płomień,
Słońce bladego, spóźnionego wschodu
Rozwłócza śpiący i oślepły promień.

Krzykliwy blask, co w lata kwitł godzinach,
Przycichł w stłumiony szept drżącego mroku,
Kryjąc się w parku omierzchłych szczelinach...

O, łzy piekące w żegnającem oku!
O, drżenie bladych rąk w rozstaniu głuchem!


[ 50 ]

Samotny, cichy staw mego ogrodu,
Uśpiony swoim leniwym bezruchem,
Spłowiałe blaski chłonie w zimne łono
Smętny, tą myślą łkający znużoną,
Że nic nie może im dać — oprócz chłodu...

Na wodzie chwieją się zwolna, bezwładnie
Zmarzłych szuwarów długie, wiotkie kity...
Na brzegu nagłe zwiędłych róż okwity
Patrzą, jak błękit sinym chłodem bladnie
I jak się — w puste wglądając ogrody —
Uśmiecha myślą ostatnią pogody...

O, łzy gryzące w żegnającem oku!

Liście pożółkłych drzew drżą i dygocą,
Jak szukające pocałunków w mroku
Usta dyszące, roztęsknione nocą...

Kielichy późnych kwiatów, nieprzytomne
Omdleniem, patrzą bezmyślnie w ogromne
Zwierciadło stawu, martwe blaskiem stali...

W srebrnych oparach błękitnej oddali,
Na nieboskłonie blizkie już przymrozki
Drzemią... W powietrzu łkają kwiatów troski,
Strwożone chłodną zapowiedzią szronu...

Gniew zimy drzemie w groźbach nieboskłonu
I lękiem trwogi żółknie blask jesieni — —
A przed czem bicie mego serca drżało
I co musiało stać się — dziś się stało...


[ 51 ]

Otruty chorą niemocą jesieni
Ogród mój kona w mętnym blasku wschodu...

O, że się dusza ma pogodna, biała
Jesienią chłodną, chorą stać musiała,
Rozkazem śmierci dla swego ogrodu...



[ 52 ]DESZCZ JESIENNY.



O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...
Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną
I światła szarego blask sączy się senny...
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...

Wieczornych snów mary powiewne, dziewicze
Napróżno czekały na słońca oblicze...
W dal poszły przez chmurną pustynię piaszczystą,
W dal ciemną, bezkresną, w dal szarą i mglistą...
Odziane w łachmany szat czarnej żałoby
Szukają ustronia na ciche swe groby
A smutek cień kładzie na licu ich młodem...
Powolnym i długim wśród dżdżu korowodem
W dal idą na smutek i życie tułacze
A z oczu im lecą łzy... Rozpacz tak płacze...

To w szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno ...
Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną

[ 53 ]

I światła szarego blask sączy się senny...
O szyby deszcz dwoni, deszcz dzwoni jesienny...

Kto dziś mnie opuścił w ten chmurny dzień słotny...
Kto? Nie wiem... Ktoś odszedł i jestem samotny...
Ktoś umarł... Kto? Próżno w pamięci swej grzebię...
Ktoś drogi... wszak byłem na jakimś pogrzebie...
Tak... Szczęście przyjść chciało, lecz mroków się zlękło.
Ktoś chciał mnie ukochać, lecz serce mu pękło,
Gdy poznał, że we mnie skrę roztlić, chce próżno...
Zmarł nędzarz, nim ludzie go wsparli jałmużną...
Gdzieś pożar spopielił zagrodę wieśniaczą...
Spaliły się dzieci... Jak ludzie wkrąg płaczą...

To w szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...
Jęk szklany... płacz szklany... a szyby w mgle mokną
I światła szarego blask sączy się senny...
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...

Przez ogród mój szatan szedł smutny śmiertelnie
I zmienił go w straszną, okropną pustelnię...
Z ponurem, na piersi zwieszonem szedł czołem
I kwiaty kwitnące przysypał popiołem,
Trawniki zarzucił bryłami kamienia
I posiał szał trwogi i śmierć przerażenia...
Aż strwożon swem dziełem, brzemieniem ołowiu
Położył się na tem kamiennem pustkowiu,
By w piersi łkające przytłumić rozpacze
I smutków potwornych płomienne łzy płacze ...

To w szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny,

[ 54 ]

Dżdżu krople padają i tłuką w me okno...
Jęk szklany.,. płacz szklany... a szyby w mgle mokną
I światła szarego blask łączy się senny...
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny...



[ 55 ]WEJMUTA.



Noc bije czarnem skrzydłem w moje okno,
Noc puka cichą dłonią w moje drzwi
A z nią lęk wchodzi do mej izby ciemnej,
Wlatują ciche, szaropióre ptaki,
Bolesne sny
I nad znużoną moją głową krążą,
Jakby pierzaste, wielkie, ślepe ćmy,
Jak nietoperze szeleszczące głucho —
A u wezgłowia łoża mego siadła
Bezsenna zmora.

Na dworze sosna w wichrze płacze łka,
Strażniczka wieczna, wierna okien moich
Skarży się głucho.

Ty nie śpisz, tęskna siostro sosno,
Sosno Wejmuto?
Ukoję duszę twą smutkiem osnutą,
Wysłucham twoich łkań...
W łagodne, dobre, miękkie ukojenie
Ukołysały ziemię nocy cienie
A ty wybuchasz tęsknotą żałosną,
A ty się skarżysz...


[ 56 ]

Czemu słę tak posępnie żalisz, siostro sosno,
Siostro Wejmuto?
Czemu ponurych łkań żałobą
Przez całą noc rozmawiasz sama z sobą,
W pochmurną noc wybuchasz wielkim płaczem,
Co leci w pustą dal echem tułaczem?
Czemu się tak posępnie żalisz, siostro sosno?
Czemu się duszy mojej żalisz, ciemna sosno?
O czem ty marzysz?

O, mów, ja słucham twej skargi!

Powiedz, powiedz cichym, tajemnym swym szmerem,
Szeptem swych czarnych gałęzi
Jaki twój żal...
Powiedz, powiedz! Głuchym, bezdennym
Jękiem rozpaczy zawodzi twój płacz!
Cicho, cicho wyszeptaj swój ból,
Ucisz swe serce...

Czarna noc w twoich skryła się konarach
I straszy ciebie!
Czarna noc w twoich czai się konarach,
Widma usiadły ciężko na konarach
I tłoczą ciebie...

Szum przytłumiony idzie z twojej głębi,
Szum niespokojny, jak ptak przelękniony,
Co trwożnem skrzydłem trzepoce wśród burzy.
Szum głuchy targa się, szarpie, szamoce
Wplątany w twardą uwięź twych gałęzi
I potężnieje i rośnie i huczy,
Jakąś złą mocą opętany, groźny!
A potem dziki, gniewny, zbuntowany

[ 57 ]

Dźwiga się chmurny, wyrywa się w niebo
I godzi w piersi wichrów swoim szałem
I wyje wściekle!
A wiatr przerażony
Przypadł ku trawom i strwożony dyszy...
Nie śmie się porwać ciśnięty o ziemię...

O, sosno, jak ty w wichrze płaczesz, łkasz!
Strażniczko wieczna, wierna okien moich,
Jak ty się skarżysz!!

O, wierzę teraz, że drzewa, jak ludzie,
Mają też dusze!
...Jak ludzie...
O, wierzę teraz, że drzewa, jak ludzie.
Mają też serca!
...Jak ludzie...
O, wierzę teraz, że drzewa, jak ludzie,
Niewypłakane, żrące noszą w duszy łzy,

O, wiem, że ból wytacza z serca drzew
Najdroższą krew,
Serdeczną krew!
Zranić cię musiał jakiś topór wraży,
Skaleczyć musiał twój wysmukły pień
I po twem gibkiem ciele, siostro sosno,
W pomroku twoja krew serdeczna płynie,
Krew, w której tętni smutek bezgraniczny...
Czuję jej woń,
Woń mocną twojej krwi żywicznej,
Płynącej z krwawej i otwartej rany,
Potwornym ciosem toporu zadanej —
Woń krwi ze serca, co pod korą śpi
wśród czarnych twych konarów...

[ 58 ]

Czuję woń tęgą twej żywicznej krwi,
Żywicznej krwi...

Sosno, sosno, czemu tak nagle tajemny twój szept
Zamilkł urwany?
Sosno, sosno, czemuś siostrzane przerwała wyznanie,
Spowiedź twych cierpień żałosną? Mów!
Boisz się, siostro, wyszeptać twój żal?
Boisz się własnych swych słów?

Znieruchomiona bezbrzeżną boleścią
Stoisz pomrokiem owiana —
Ramiona ciemne rozprzestrzeniasz w dal
I stoisz cicha, bez ruchu, wyniosła,
Groźna, surowa.
I nagle — milcząc — znów chwiać się poczynasz
Zwolna, bez szeptu,
Znowu kołysać i giąć się poczynasz
I przerażeniem dzikiem oniemiała
Rytmem straszliwej, bezmownej boleści,
Ruchem powolnym, równym i miarowym,
Leniwą wymową swej smukłej postaci
Zawodzisz skargę milczącą bez słów,
Pieśń beznadziejną bez słów
Smutno, przeciągle...
Czemu zawodzisz tym obłędnym ruchem
Swojej zczerniałej kibici
Bezmowną skargę
W pomroczu czarnem, osowiałem, głuchem?

Sosno, sosno!
Ślepe swe oczy strach w mroku wyłupia,
Szklane swe oczy!
Trwoga mnie chwyta i drżę,

[ 59 ]

Że, oszalała, rękami konarów
Ciemne swe skronie pochwycisz
I zaczniesz szarpać czarne swoje włosy
I milcząc zaczniesz się chwiać i kołysać
I dziko zaczniesz się giąć i kołysać
I rytmem strasznej, bezmownej rozpaczy,
Ruchem powolnym, równym i leniwym,
Niemą wymową swej gibkiej kibici
Zawodzić zaczniesz wściekłą pieśń bluźnierstwa,
Wyjącą pieśń
Nad swą potworną boleścią!

A teraz stoisz nieruchoma, ciemna,
Tylko konarów końce lekko drżą,
Jakby kobiety obłąkanej dłonie,
Jak dłonie ramion naprzód wyciągniętych,
Co poruszają się lekko,
Jakby płoszyły jakiś sen bolesny,
Jakby broniły się rozpacznej myśli
Lub jakby kogoś uspokoić chciały,
Lub jakby duszę uspokoić chciały,
Że łza, co w serce upada, nie pali,
Że rozpacz szponem duszy nie rozdziera —
Jakgdyby ruchem swym zaprzeczyć chciały,
Że ból żre serce, że cierpienie boli...
Konary twoje ciemne lekko drżą,
Jak dłonie ramion naprzód wyciągniętych,
Co uspokajać chcą i czemuś przeczyć,
Choć same w niemą mowę swą nie wierzą,
Wierzyć nie mogą!
Nie mogą!!

Siostro sosno, siostro sosno,
Kończ swoją spowiedź żałosną! Mów!

[ 60 ]

Wejmuto! Jak ty w wichrze płaczesz, łkasz!
Strażniczko wieczna, wierna okien moich,
Jak ty się skarżysz!

Boleść swe czarne, ciężkie, gniewne dłonie
Kładzie na duszę
Za każdym cichym twym szeptem...
Potworne, wielkie, twarde, głuche głazy
Lecą na serce
Za każdym smutnym twym szeptem...
O, sosno, serce kona tysiąc razy,
Kona w męczarni
Za każdym strasznym twym szeptem!...

O, wierzę teraz, że drzewa, jak ludzie,
Mają też dusze!
...Jak ludzie...
O wierzę teraz, że drzewa, jak ludzie,
Mają też serca!
...Jak ludzie...
O wierzę, teraz, że drzewa, jak ludzie,
Niewypłakane, żrące noszą w duszy łzy!

Sosno, sosno!
Hardość jest w twoim głuchym szumie,
Hardość boleści zaciętej w swej dumie,
Hardość gnębionych dusz!
Boś ty Północy córą, siostro sosno,
I twe siostrzyce i ja!!

Dzikość gór ciemnych jest w twym głuchym szumie,
Surowa dzikość odwiecznych puszcz leśnych
Dawno zrąbanych...
Może wspomnienie twych ojców,

[ 61 ]

Sosno samotna,
Może wspomnienie twych ojców
I myśl, że jesteś samotna,
Napawa cię bolem?

O, coś z tajemnic głębin i dna,
Coś z bezdni nieznanych,
Przerażających bezmiarem i głuszą,
Jest w twoim szumie!

Przychodzą do mnie czasem o północy
Wideł tajemnic głębin i dna,
Wieści czeluści nieznanych,
Przerażających bezmiarem i głuszą...
Przychodzą do mnie czasem o północy
Mary milczące
O tak bezdennych, niezgłębionych oczach,
Jak toń przepastna ciemnej duszy mej...
O, nie śmiem spojrzeć w ich niezgadłe lice,
Bo obłęd piją z nich moje źrenice,
Obłęd przestrachu drżącego wędrowca,
Kiedy się ujrzy nad stromą krawędzią
Zawrotnej głębi!...

Sosno, sosno!
Mary milczące o bezdennych oczach
Z twojego szumu powstają
I idą ku mnie...
O, biada!
— — — — — — — — — — —
Siostro! Zamknijmy oczy!
— — — — — — — — — — —
Jak szum twój jęczy i płacze i łka,
Strażniczko wieczna, wierna okien moich!

[ 62 ]

Musiałaś niegdyś widzieć o północy
Otwierające się u stóp przepaści —
Musiałaś niegdyś słyszeć szum podziemny
Otwierających się u stóp przepaści —
Że łkasz tak strasznie!

W przedbytu swego głuszy, siostro sosno,
Musiałaś niegdyś widzieć duszę moją,
Musiałaś ongiś spojrzeć w duszę moją,
Że o północy, gdy płaczące dzieci
Chcą czuć kojącą dłoń matki na czole,
Samotna trwogą łkasz nieuciszoną,
Niezapomnianem wspomnieniem
Mej dzikiej duszy!...

Zamilcz, zamilcz ciche tajemne swe szepty,
Szmery swych czarnych konarów!
Zamilcz, zamilcz głuche, bezdenne
Jęki rozpacznych, obłędnych swych łkań!
Zamilcz, zamilcz! Zbyt wielki twój ból,
Bym go mógł uśpić!

Siostro sosno, siostro sosno!
Na wieki musisz, na wleki,
Bez końca, bez końca
Tęsknić, tęsknić — a w tej tęsknicy
Tętnić ból będzie bezbrzeżny!
Nie dano tobie, nie dano,
Jak mnie, o sosno samotna,
W śpiący spokój spowić swe serce,
Oblec obłocznym snem ciszy.

I szumieć będziesz tak, sosno łkająca,
Tak przerażona, smutna i samotna,
Wiecznie, bez końca, bez końca...

[ 63 ]

W rytm twego łkania i twojej boleści,
W rytm twego szumu szumi moja krew,
Jakby płynęła w twych żyłach...
I czuję, jak twych szumów głuchy wiew
Wsącza w me serce twą żywiczną krew,
Żywiczną krew...
Wsącza w me serce twój ból, żal, tęsknotę
I serce moje szumi, płacze, łka,
Jak wicher chmurnym, jesiennym wieczorem
Wśród uschłych drzew...
O, jak szaleje twa żywiczna krew
W mem sercu chorem!...

Siostro sosno, sosno samotna,
Sosno Wejmuto!
Patrz! Ukołysać chciałem twój smutek,
Utullć chciałem twój żal
A teraz płaczę wraz z tobą...



[ 64 ]W MROKU.



Hej! wicher wyje, a las zwiędły ginie,
Cichy krok śmierci słychać w uschłej trawie...

...Chłop się powiesił w opuszczonym młynie...
Dziewczyna dziecko utopiła w stawie...

Zmarzłe żebractwo jęczy u mej przyzby,
Ale nie wyjdę z swojej pustej chaty...
Starą pamiątkę, spłowiały gobelin,
Na ścianach swojej rozwiesiłem izby,
Nie by przypomnieć miniony, bogaty
Przepych, co dzisiaj zszarzał, lecz bym szczelin
I szczerb nie widział, które w szarym murze
Wykrusza wicher chłostą bezlitosną,
By mi mógł gwizdać w ucho: »Zwiędły róże,
A konający wciąż tęsknią za wiosną!«
Bo nie chcę widzieć, jak przez wązkie szpary,
Które wygryza zimny gniew cierpliwych
Kropel dżdżu, wpada dzień słotny i szary
I płacz drzew żółtych, co duszę oblata
Rozpaczą istot umarłych, nieżywych,
Z oddechem grobów myśli moje brata,
Z łkającym jękiem przysiada w szczelinie

[ 65 ]

I w obłąkanej zawodzi obawie:
Chłop się powiesił w opuszczonym młynie...
Dziewczyna dziecko utopiła w stawie...

Zżółkłą gałęzią schorzałej zieleni
Uderza jesień chmurne moje czoło.
A nad topielcem wicher wodę pieni,
A nad wisielcem krąży kruków koło...

Smutek, tkacz czarnych myśli i bezsennych
Nocy, wyucza mię piosnek więziennych
I przypomina mi klęsk moich dzieje...
Hej! jak się wicher opętany śmieje!...
...Przez mórz umarłych ogłuchłe odmęty,
Z dalekiej drogi płyną me okręty...
Po fali czarnej, nieruchomej gładkiej
Trupów przywożą me żałobne statki...

A raz mi ludzie jasną wieść przynieśli,
Że wielkie idzie na świat Zmiłowanie,
Że pokój idzie po szumiącym łanie...
Mir niesie prorok pogodny, Syn Cieśli...

A statek wraca po długiej wyprawie
I wiezie trupy po głuchej głębinie...
A dziewka dziecko utopiła w stawie
A chłop powiesił się w odludnym młynie...

A ci, co w pracy i męce się trudzą,
W łachmanach muszą iść pod strzechę cudzą...
A ci, co padli w zwątpieniu, nie wskrześli...
A śpiący w smutku — w rozpaczy się budzą...
Proroku blady, smutny Synu Cieśli!...


[ 66 ]

Jak drzewa płaczą strwożone śmiertelnie,
Jak wicher wyje... Chociaż jam tak szczelnie
Zasłonił okna i szczeliny ścienne,
Widma wcisnęły się do mnie jesienne...
Z pooranemi twardym bólem czoły,
Ze zwieszonemi dłońmi stają przy mnie,
Przeziębłe, sine dygocą na zimnie
I swe głębokie, czarne oczodoły
Wlepiają we mnie... Kiedy jesień wymnie
Liść dłonią wichru i błotem go skala,
To liść tak płacze i tak się użala
Niemem milczeniem zniszczenia, jak one...
Lecz ja nic nie mam dla was, umęczone
Duchy, co w dom mój wchodzicie bezludny.
Jam, jak wy nędzny, bezsilny i brudny,
Próżno ku sobie przywołuję spokój...
Proroku smutny i blady, prorokuj!
Czary skalanych dusz miłością oceń,
Zmyj łzą, niech błysną blaskiem cudnych złoceń.
Podnieś raniący stopy, twardy kamień
I pocałunkiem Twych ust w chleb go zamień...
Dlaczego po nas Twoja łódź nie płynie?
Odzie dla tonących miejsce w Twojej nawie?...
Czemu chłop w pustym powiesił się młynie
A dziewka dziecko utopiła w stawie?...

Prośba, żebraczka z wyciągniętą dłonią,
Matka pokory mej zgarbiona, chuda,
Wyszła przed próg mój z pochyloną skronią
I wyczekuje cicho, nie na cuda,
Ale na skromną jałmużnę pogody...
Bo już do chaty mej zajrzały głody,
Dusza ma kona... Dawniej me wspomnienia
Jasne schodziły przed wrota mej strzechy,

[ 67 ]

A prośba moja, w łachmanach odzienia,
Łzą wypraszała mi od nich uśmiechy,
Którymi żyła dusza... Dziś wichura
Już je wygnała i jesień ponura...
Nie wrócą... Prośba moja Ciebie czeka
Proroku blady, cichy... Czy daleka
Chwila, gdy będziesz obok mnie przechodzić
I dasz mi światła jasnego jałmużnę?
A jeśli będzie me czekanie próżne?
...Raz miał zły ojciec dzieci swe zagłodzić...

Dusza ma czeka, lecz przed memi wroty
Przeciąga tylko głuchy płacz tęsknoty
I wicher wyje a las zwiędły ginie,
Cichy krok śmierci słychać w uschłej trawie...

...Chłop się powiesił w opuszczonym młynie.
Dziewczyna dziecko utopiła w stawie...



[ 68 ]KOCHANKA.



Przyjdę do ciebie w północ ciemną, z nowiem...
Drogę przez pomrok wskaże mi tęsknota...
A ty, choć o swem przyjściu ci nie powiem,
Wyjdziesz i sama otworzysz mi wrota.

Choć ciemno będzie, nie spytasz, kto jestem...
Dotkniesz mej dłoni i zaraz się dowiesz...
W głębokiej ciszy o nic słów szelestem
Nie spytam ciebie — a ty mi odpowiesz...

Cicho mnie w blade pocałujesz skronie
A choć nie wyznam ci, że mnie coś tłoczy,
Ty mi utulisz głowę na swem łonie
I sama w wieczny sen zamkniesz mi oczy...



[ 69 ]UPADEK.



Zima bez śniegu... Chmur ołowiem
Zrudziałe pola przytłoczone,
Śpią w opuszczeniu szarem, wdowiem,
Pościeli białej pozbawione...
Zima bez mrozu... niemoc blada...
Siła, co sobą już nie włada...

Przepyszna chwała mocy mej skończona...

Przez rzadki, nagi las
Przerzyna się smuga gorąca,
Szkarłatna smuga ginącego słońca...
Dzień kona — —
Nadszedł mój czas...

O, jakże ciężki smutek mego końca,
O, jakże twardy nieodparty kres
Królów ginących po swej mocy skonie...
Bez żalu i bez łez
Rzucam królewskie godła w głębin tonie:
Berło, koronę i płaszcz purpurowy...
Spokojnie-m na się wziął swój los surowy...


[ 70 ]

Nie schylam czoła, choć twarda ma dola...
Żegnam się dumnie z swoją królewskością,
Konam z dostojnej powagi godnością...

Chociaż nas nie tknął żaden cios, co łamie,
Nie spadło na nas druzgocące ramię
I żadne ku nam nie przyszło nieszczęście:
Zły urok zaległ moje pola...
Głód nas nie chwycił w swoje twarde pięście.
Nie było wojny, ni czarnego moru,
Nie było ognia, ni krwawego gromu,
A rozsypuje się zrąb mego domu,
A kres nadchodzi w pomrokach wieczoru...
Zmarniały włości, wyginęły hufce,
Ostatni rycerz skonał na placówce...
Żadne nieszczęście warownych miast bramy
Nie przekroczyło, a jednak konamy...

Królewskim córkom moim, szczepom tronu,
Mym złotowłosym dziewom, bielą szronu
Warkoczy krasa posiwiała młoda
I zwiędła twarzy ich blada uroda...
Jak wątłe kwiaty powarzone w chłodzie,
Po opuszczonym snują się ogrodzie...

Zima bez śniegu przyszła, pani chora...
Białych psów mrozu odbiegła ją sfora,
Straciła twarde swojej siły władztwo...

A w nagich gąszczach leży martwe ptactwo,
Tyle pierzastych ciał leży nieżywych,
Chociaż nie było mrozu ni myśliwych...
Pasterzom giną białe owce
A pola rdzawią się chorą rudością

[ 71 ]

I mgły zaspane włóczą się z żałością
I otulają swych oparów chmurą
Trupy drzew, wspomnień wiosennych grobowce,
Czarne, bezlistne, sterczące ponuro...

Królewny siwe w swej zwiędłej urodzie
Po opuszczonym snują się ogrodzie
O śmierci marząc...
A niemowlęta mrą smutkiem żałoby,
Nie cierpiąc, ani na bole się skarząc,
A znachory w nich znaleść nie mogą choroby...

Kres nad krainą moją zawisł całą,
Chociaż nieszczęście żadne się nie stało...
Żaden cios nie tknął nas niszczącą siłą...
Wszystko się w sobie rozprzęgło... przeżyło...

Przez rzadki, nagi las
Przerzyna się smuga gorąca,
Szkarłatna smuga ginącego słońca...
Nadszedł mój czas —
Czas mego zachodu...

Oto już koniec mego panowania...
W odwiecznym dębie swojego ogrodu,
W dębie, co liściem wieńczył bojów znój,
Miecz swój zdobywczy zatnę...
Nie pójdę już na bój!
Mocarstwo moje stratne...
Już czas konania...

Giniemy, choć się nieszczęście nie stało.
Stanęło życie nad krainą całą...
Zastoju życia stajemy się pastwą...
Wszystko stanęło w biegu...
Do końca Bóg doczytał życia księgę...


[ 72 ]

Skonało ptastwo
I zima przyszła bez mrozu i śniegu,
Zima, co władczą sraciła potęgę...
Córki królewskie, dziewy złotowłose,
Siwe, po szronie trawy chodzą bose
O śmierci marząc —
A niemowlęta mrą smutkiem żałoby,
Nie cierpiąc, ani na bole się skarżąc
A znachory w nich znaleść nie mogą choroby...

Zbladła szkarłatna smuga ginącego słońca
I wszystko zdąża do końca...
Uwiądem płaczą drzewa mgłą owiane białą,
Chociaż się żadne nieszczęście nie stało...

Zima bez mrozu... A król-żebrak nędzę
Wita... Dobranoc minionej potędze...
Błogosławię królewnom siwym i bez bolu
Umarłym dzieciom i drzewom na polu...
Wielkość jest w smutku królów, którym kres się marzy,
W żebraczem dostojeństwie upadłych mocarzy...

Cześć starym władcom upadłym królewskim...
Wszystko zaprzęgło się, stanęło w biegu...
Dobranoc siwym córkom królewskim...

Nadeszła zima bez mrozu i śniegu...



[ 73 ]ZBRODNIA.



Ten czarny las — to ciemna dusza moja...
Zbrodnią się stała moja dusza głucha...
Ten las to zbrodnia i grzechu ostoja —
O, miejcie litość dla mojego ducha!
Jak las ten milczy: las sumienia słucha —
A księżyc wielki, ogromny i biały
Patrzy i gałąź kamienieje krucha...
Milczą w gęstwinach utajone szały,
Bo pod księżyca spojrzeniem struchlały...

Nieubłagany, blady, lodowaty
Księżyc w przestworzu stoi przerażeniem...
Magiczną siłą swej zimnej poświaty
Pęta złość lasu, więzi skrytą cieniem
Wściekłość przycichłą przelękłem milczeniem —
Księżyc, sumienie strasznej lasu winy,
Lśni mrokom w serce wyrzutu spojrzeniem,
Zagląda w zbrodni najcichsze szczeliny,
Swym pętającym czarem niemy, siny..

Grzechu bezdenny i nieprzebaczony!
Nieludzka wino, dzikiej zbrodni zmory!
Las mój nikczemnym zwierzem napełniony!
Dusza ma ludna strasznymi potwory!

[ 74 ]

Człowiek nie wstąpił tutaj do tej pory
I nie poświęcił stopą utrudzoną
Tych ciemnych kniei, bo gniewne upiory
Spienionej złości zdradą rozjuszoną
Wejścia wzbraniają w czarne lasu łono...

Tęsknica moja wybiegła ukradkiem
Za bór przeklęty daleko na zwiady...
Już sił mdlejących wlokła się ostatkiem,
Aż w płasku słabe nadybała ślady!
Człowiek się zbliża, wybawiciel blady!
Zdaleka idzie a długo czekany — —
O, byle księżyc nie zdjął pęt ze zdrady,
Byle nie zbudził się ten las spętany,
Bezwładny w matni księżyca świetlanej...

O, byle księżyc stał długo na straży,
Byle zaklęte trwały jeszcze czary!...
Las się poruszył i pręży się wraży
I wyciągają się gniewem konary — —
Jak nagle ścichły pomruki i gwary,
Jak drzewa jękły starłszy się w natłoku —
Księżyc w nie spojrzał bladem widmem kary...
Zbrodnia przysiadła struchlała w pomroku,
Lecz czyha zdradnie gotowa do skoku...

O, byle księżyc nie zaszedł przed czasem,
Bo człowiek zbliża się... człowiek z daleka!
Niedługo stanie przed mym strasznym lasem —
Księżyc się zachwiał!... Noc w bezdeń ucieka!...
Las się zapienił gniewem na człowieka,
Ale go pęta siła księżycowa...
O, jakże dziwnie pielgrzym z przyjściem zwleka...

[ 75 ]

Zbrodnia przysiadła do skoku gotowa,
Ale przycichła i w mroku się chowa...

Księżyc się zachwiał i opada!... W walce
O pęt zerwanie las się zatrząsł cały...
Skłębił konary, jak drapieżne palce,
Pręży gałęzie i rozbudza szały
I śni, jak w szponach, które spoczywały,
Rozdzierać będzie szmat ciała skrwawiony,
Targać i miażdżyć i szarpać w kawały!...
Księżyc opada! — A tam upragniony
Człowiek się zbliża!... O, konarów szpony!...

Na widnokręgu suchych krzaków pręty
Ku górze sterczą, jak łakome dłonie —
Księżyc opada!... Zachodzie przeklęty!...
Księżyc już nizko... stacza się... już tonie!...
Pręty, jak kłęby żmij, na nieboskłonie
Rosną w ramiona potężne, olbrzymie — —
Już... już go chwycą, by w ciemności łonie
Zatopić... wnet go sieć prętów poimie...
Przebóg! Nie przychodź tu!... Wróć się, pielgrzymie!

Księżyc schwytany, ha, złowiony w matnię!...
Człowiek na zgubę swą już stanął w borze!...
Przeklęte moje godziny ostatnie! —
Las się rozjuszył zerwawszy obrożę!...
Człowiek w huczących drzew porwany morze,
Darty szponami konarów z pęt rwie się
Próżno!... Martwotą zczerniało przestworze!...
Zbrodnia się stała!... Wicher jęki niesie!...
Biada! Człowieka mordują w mym lesie!



[ 76 ]CIEŃ



Najsmutniejsze wspomnienia niech nie zmartwychwstają!
Bracia moi szli w drogę, więc poszedłem z nimi...
Nocą cień mnie nawiedza posępny, olbrzymi...
Pomnę... Tam wtedy duch był, co nie szedł ze zgrają...

Ze spojrzeń, które-m w szary odmęt życia rzucił,
Tysiące poszły w niwecz, próżno i daremnie...
On raz spojrzał otchłannem, ciemnem okiem we mnie...
To był rozkaz! Jam dotąd zeń się nie ocucił...

Stchórzyłem!... Moja wina... Szedłem — bo szły tłumy...
Dzisiaj wstyd mi wzrok przybił ku ziemi przeklętej...
On poszedł sam — przeczysty, wyniosły i święty,
Ja idę ze schylonem czołem... bo bez dumy...

W noce przewlekłe, których blask lampy nie skraca,
Gdy deszcz po zmokłych liściach płacz skarg swoich wiesza,
Czuję pustkę swej drogi... Szedłem — bo szła rzesza...
Najsmutniejsze ze wspomnień niech nigdy nie wraca...



[ 77 ]SYN MARNOTRAWNY.



Syn wracam marnotrawny,
Złamany wśród pogromu,
W łzach cały, pełen sromu...
Syn wracam marnotrawny,
Ni bogacz, ani sławny...
Nie zamykajcie domu!...
Syn wracam marnotrawny,
W łzach cały, pełen sromu...

Dwunastu starców sproście...
Nogi im umyć muszę
I ucałować w skrusze...
Dwunastu starców sproście,
Niech przyjdą święci goście...
Od stóp im się nie ruszę!...
Dwunastu starców sproście,
Nogi im umyć muszę...

Niech mi przebaczą winę,
Choć śmierci godny zbrodzień...
O litość łka przechodzień,
Niech mi przebaczą winę!
Chcę chwili ciszy... Ginę
A próżno tęsknię codzień...

[ 78 ]

Niech mi przebaczą winę,
Choć śmierci godny zbrodzień...

O, że też serce moje
Jeszcze się w piersi tłucze...
Snem bezczuć je obłóczę...
O, że też, serce moje,
Zabić się ciebie boję,
Choć tęsknić nie oduczę!
O, że też serce moje
Jeszcze się w piersi tłucze!...



[ 79 ]ZMIERZCH WINY.



Jakże mię karać będziesz, Panie,
Za grzechy moje i za winy,
Gdy zegar dni mych bić przestanie?

Minione dnie — to snów głębiny
W nicość rozprzęgłe, próżne czasze,
Niegdyś miodnymi skrzące płyny.

Przewiny nasze, grzechy nasze
To dnie trawione swymi żary,
Aż mrok nicości je opasze.

Każdy grzech w sobie ma rdzeń kary —
A kara grzechom to ich zgłada...
Jak smutny dzień nasz zmierzchem stary!

Każdy dzień w głąb nicości pada,
Każdy dzień to zatrata niema,
Zaród, by śmierć zeń wzrosła blada...

Przecz chcesz go dłońmi bić obiema?
Zginął... Sam karę na się włożył...
Jak skarzesz, Panie, czego niema?


[ 80 ]

A jeśli — by był skaran — ożył
Twą Mocą, przecz chcesz mścić przeżyty
Dzień na mnie? Tyś go wtórnie stworzył!

O, jak zszarzały me błękity!
Dziś dzień mój pełza w mgieł szarości...
A miałem dzień, co sięgał w szczyty...

Są winy dumne w swej grzeszności,
Które, choć gniew Twój na nie spieszy,
Wagą na szali są wielkości.

Nawet mnie duma nie pocieszy,
Że stanie dzień przed Twem obliczem,
Gdym grzeszył, jak duch wielki grzeszy...

Nie stanie grzech mój pod Twym biczem,
Bo niema już dnia grzechu mego.
Przewina moja jest dziś niczem...

Grzech to dzień życia minionego...
Nie padnie pod Twych rąk karanie —
A chwile me do końca biegą...

Jakże mię karać będziesz, Panie?



[ 81 ]DROGOWSKAZY.



Zbyt wiele nocy śniłem odkrywcze wyprawy
Wśród czterech nienawistnych ścian swojego domu:
Roiłem brzeg daleki nieznany nikomu,
A łkałem, gdym się ze snu obudził dla jawy...

Rzuciłem nędznej izby próg, poszedłem głazy
Zaklinać, pytać drzewa każdego o drogę
I już w dom wracać nie chcę i wrócić nie mogę,
Bo w każdej rzeczy czuję tajne drogowskazy.

Ścigałem złote słońce spokojne niezmiennie,
Biegłem za wichrem, chmurą, by na drogi końcu
Przestać wierzyć obłokom i gwiazdom i słońcu,
Bo wiodą w świat! Och, wiecznie w świat! Zawsze, codziennie!

Zbrzydziłem przewodników i biegłem szalony
Niedeptanemi drogi i nieraz na ciemnej
Ścieżce, nocą, drogowskaz wyrastał tajemny,
Któremu rozstaj ręce rozpierał w dwie strony.

Wyczerpany — z nadzieją pod sterczącem drewnem
Usypiałem... Lecz noc mi gotowała zdradę...
A gdym o brzasku czoło ze snu dźwigał blade,
Wyłem z rozpaczy w świetle świtania niepewnem!...


[ 82 ]

Bo wyciosany z wierzby słup głodną odnogę
Korzeni puścił nocą w ziemię i ssał soki
I — nim świt — liściem szumiał i w krąg pod obłoki
Tysiącem rąk wystrzelił i zmylił mi drogę!....

Nędzny zwiastun, przewodnik do jasnej oddali,
Który się mógł na pustce przyjąć tak odległej
Od celu! Żary dłonie me gniewne zażegły
I podły pień spróchniały spłonął w ognia fali!

Obłęd mnie gnał pjanego rozpaczy nawałem,
Oślep na śmierć pędziłem zdradzany sto razy,
Lecz kiedym ujrzał w dali nowe drogowskazy,
Nadzieja znowu żyła i znowu ufałem!

Ramiona słupów oczom mym drogę tyczyły...
Zbierałem sił ostatki znużeniem mdlejący,
Aż mi drogę drogowskaz zabiegł, wskazujący
Ścieżkę sprzeczną tej, którą me stopy przebyły...

Wracałem wypełniając obłudne rozkazy,
Lecz by znów zajść na miejsce wędrówki pierwotne!
Słup słupowi odsyła mnie w drogi powrotne...
I nigdy wyjść nie mogę poza drogowskazy!!...

Bluźnię im i złorzeczę. Wtedy one czarne
Ramiona opuszczają klnąc ból swych przeznaczeń,
Już nie wskazując drogi, jak krzyże zrozpaczeń,
Śniące dróg zapomnianych milczenie cmentarne...

Potem idą, jak mnichy, ciemnymi pochody,
Tańcem umarłym łączą się w obłędne koło,
Pocałunki złud kłamnych kładą na me czoło
I majaczą długimi w bezkres korowody...


[ 83 ]

Wołaj, przebaczenia za omamień złudy — —
A tam w górze, nad tańcem drogowskaźnych znaków,
Płyną z źrenicą w słońcu klucze wolnych ptaków
Spokojną, jasną drogą w chmur i nieba cudy...



[ 84 ]PRZĄDKI.



Na starej kądzieli
Przędzie nowa prządka.
Piosnką się weseli,
Choć nie przędła z wątka.

Prżąść zaczęła inna...
Śmierć ją wzięła siwa...
Dziś dłoń nowej zwinna
Przędzie z jej przędziwa.

Tamta prząć zaczęła
Z lnu nić dla opończy,
Lecz w pracy stanęła...
Teraz inna kończy...

Z starego przędziwa
Nowa prządka przędzie...
Może — dzisiaj żywa —
Jutro prząść nie będzie...

Nim zgaśnie blask słońca
Może pasmo nici,
By doprząść do końca,
Nowa dłoń pochwyci...


[ 85 ]

Skręca nitkę prządka,
Śpiewa, z motka przędzie...
Nie zaczęła z wątka,
Kończyć też nie będzie...



[ 86 ]ZMOWA.



A dziecko było dziwnie wątłe, blade, chore...
A gdy się uśmiechało, zdało się: »Kwiat więdnie«
I dziwnie cichym płaczem łkało w zmierzchów porę...

Ledwo zrodzone, wzrokiem toczyło w krąg błędnie,
A gdy powiew okrążał śpiącego wezgłowie,
Lęk zdawał się szeptać: »Chore jest... Pieść je oględnie«...

Obok kolebki, w tajnej ze sobą rozmowie,
Stały cienie litośnie patrząc nań oczyma...
I rzekł Głos: »Niech o prawdzie nigdy się nie dowie...

»Nazbyt wątłe i wzroku Tajni nie wytrzyma...
»Chodzić zdolne jedynie oparte na cudzie...
»Marzy wiosnę... Niech nie wie, że tu wieczna zima...

»Samo w bezkresie świata jest... Niech żyje w złudzie...
»Bezbrzeżnej samotności przelęknie się dziecię...
»Niech śni, żeśmy podobni jemu... że są ludzie...

»Mówmy mu, że zrodziło się na bożym świecie,
»Że pójdzie w wieczny rozblask po długim żywocie
»I że swe ziemskie życie zawdzięcza kobiecie...


[ 87 ]

»Grozą jest czuć się synem bezdni! Gdy w tęsknocie
»Załka, powiem, że — matka — zrodziłam je w męce.
»A ty, żeś ojcem, powiedz bezkresów sierocie...

»Niech wierzy, że czuwają nad nim czyjeś ręce...
»Mówmy mu, że są kwiaty, bory w słońca pięknie,
»Niech wzrok trwożny zasłonią mu kłamnych snów wieńce...

»Uwierzy! Przed marzeniem własnych tęsknot klęknie!...
»Niech widzi ptaków loty i rodzące drzewa...
»Lecz prawdy niech nie zdradzi mu nikt! Bo się zlęknie«.

I dziecię żyje... rośnie... W słońcu się wygrzewa,
Słyszy śpiew ptaków, w trawie szumiące strumienie,
Upaja się róż wonią i weselem śpiewa...

I wierzy, że są ludzie, moc, sława, dążenie,
Wierzy, że swoje chwile zawdzięcza kobiecie,
Że kocha, z ócz kochanki chłonie tęcz promienie...

Nie rzec mu, w jak otchłannej grozy żyje świecie,
Że Przerażenie tonią, skąd wstał i gdzie wróci,
Bo takie wątłe, blade i chore to dziecię...

I nigdy się nie dowie prawdy, która smuci...



[ 88 ]GWIAZDOM UMARŁYM.



Pierwszy raz osrebrzyły się dziś pola szronem
I przeczuciem skonania zapłakały lasy —
Na mgłach oparów blade przyciągnęły chłody...

Czemu mi dzwonisz, duszo, wspomnieniem minionem!

Jesień syta już własnej ociężałej krasy,
Spracowana ciężkimi dojrzewań porody,
Wyczerpana swą płodną, hojną rozrzutnością:
W tysiącu barw swe czary roztrwania, spopiela
Złoto zbladłego słońca i z niemą żałością
Łoże sobie na liściach pożółkłych uściela
I tęskni niedołężnie za uśpieniem cichem...
Majestat jej, znużony swym własnym przepychem,
Zbytkiem swych bogactw, z ramion otrząsa ostatnie
Strzępy świetnej purpury, spłonione szkarłatnie,
Zapiekłą krwią schorzałe liście winogradu,
Otrute wyziewami śmiertelnego jadu...

Astry, bezwonne gwiazdy jesiennej pogody,
W duszę mi patrzą, niby oczy smutku bratnie...
Serce, czy pomnisz jeszcze swego szczęścia gody?...

[ 89 ]

Niegdyś w noc jasną dusza ma wyszła po cichu
Rzucać tęsknoty swoje pod pełnię miesiąca,
By śnieżyły się srebrem, jak płótna na blichu...
Tak dawno... Kruk zbłąkany w moje okno trąca,
W okno wysokie, wązkie... Kruk, grabarz radości,
Patrzy w głąb mej komnaty... Czarnemi skrzydłami
Sieje cienie i szare niebo sobą plami...
Nikt do mnie dziś prócz kruka nie przychodzi w gości...
Wicher pod oknem tańczy, zeschłe liście miecie...
...Widziałem wczoraj z głodu konające dziecię...
Matka wracała z pola wśród wieczornej pory
I mleko jej wyssały z piersi złe upiory...
Niegdyś tęsknoty moje pod pełnią księżyca
Srebrzyły się... Czy pomnisz, duszo bladolica?

Napróżnośmy godowe gotowali szaty
I wili bujne wieńce z róż purpurą świetnych
I czujne rozstawiali wkrąg straże i czaty
Na szczytach gór lodowych i w dolinach kwietnych,
By życiu wskazać przez nas wytyczone drogi,
Gdzie jeno kwiat się ścieli pod stopy wędrowców,
Gdzie ścieżka wiedzie między słoneczne rozłogi...
O świcie i o zmierzchu, z jasną tęsknot danią,
Przyjścia szczęścia wzywaliśmy pośród manowców —
A życie nasze poszło mrokiem i otchłanią...

Szczęście śni w mroku duszy głęboko uśpione,
Nie wolno mu o sobie wiedzieć, ni nam o niem...
Na szept imienia swego budzi się strwożone
I w zgon zapada, tęskniąc za ciszy ustroniem...
Lunatyk, czarem pełni na wieże spiętrzone
Wiedzion, runie, gdy szeptem słów ku niemu wioniem...
Szczęście śniło w mej duszy głęboko uśpione...
Nie było mu o sobie wiedzieć, ni mnie o niem!


[ 90 ]

Lecz oto mi zgon szczęścia przetarł mętne oczy
I męka mi się stała tajemnic odźwierną...
Ciche i blade słońce wybłysło z pomroczy
I dłoń smutku mnie wiedzie w głębinę bezmierną.
Dawniej, więzion na brzegu swej ciasnej przystani,
Patrzyłem w toń wieczności grzmiącą w wirów szumie,
Szukając tajnej kładki, co połączyć umie
Brzeg mój z nieistniejącym kresem jej otchłani.
A teraz mi cierpienie wielką łaskę jedna
Dając klucze w głębiny: brzemię męki długiej.
Ból to kotwica duszy, co sięga w bezedna,
A ciężkich kotwic trzeba do wielkiej żeglugi.
Poświęceni głębinom, szukając omanu
Szczęścia, szukają krzyża na swoje ramiona,
A smutek, co milczące rozpiera im łona,
To tęsknota kotwicy za dnem oceanu...

I przyszła na mnie wielka, święta krzywda życia,
Bym śpłewał błogosławiąc łaskę cichej męki.
Kwiaty moje zabrała śmierć w swój uścisk mięki,
Zanim jeszcze poznały wesele rozwicia...
A chociaż powarzone już mogilnym cieniem
Martwej i chłodnej ciszy, co w nich życie niemi:
Niechaj uczczone będą najczystszem wspomnieniem,
Że zgasły jako gwiazdy, co, na śmierć skazane,
Echami bladych świateł, w wodzie odbitemi,
Wsiąkły w dno mulne, niebem świtu malowane...

Ody niebo słońcem świta, gasną gwiazdy srebrne,
Ale nie mrą. Choć naszej niewidne źrenicy,
Przebiegają niezmiennie bezbrzeże podniebne.
Światłość życiu światłości nie kładzie granicy...
Tylko że przelśnić słońca gwiazda się nie kusi...
Nie płacz, jeśli nie widzisz gwiazd... Co jest, być musi...


[ 91 ]

Każdy sen złoty gwiazdą ci duszę wysklepia...
Lecz gdy swym tchem śmierć gwiazdy twe całuje — gasną.
Śmierć nie jest mrokiem, tylko światłem, co oślepia,
Zaćmiewa inne, tylko mocą nazbyt jasną,
Której przelśnić się żadna gwiazda nie pokusi...
Nie płacz, gdy gwiazd nie widzisz... Słońce świecić musi...

Zagasły gwiazdy, znikło najdroższe kochanie...
Lecz choć znikło z mych oczu, nie zniknie z mej duszy.
Zostanie w niej, lecz wiecznie milczące zostanie,
Nigdy siostrzanym szeptem ust swych nie poruszy
W tej komnacie mej duszy, gdzie miało mieszkanie...

Tajne dłonie na łożu z białych róż je złożą,
Tam gdzie miało mieszkanie, w komnacie mej duszy
I zamkną drzwi... Niech gwary życia go nie trwożą...
I wszystko tak zostanie, jak było w tej głuszy,
Tylko że drzwi te nigdy już się nie otworzą...

Niewolnik snów wygnany w szlak gwiazd z krain jawy,
Cichy spowiednik swego świętego marzenia,
Ślepiec jasnowidzący — idę pośród cienia
Głuchej pustki a stopa ma zostawia krwawy
Ślad za sobą i w mroczną dal wlecze się z trudem...
Z modlitwą cichą idę swą drogą padolną,
Potępiony tęsknotą za pięknem i cudem,
Prorok prawd, którym nigdy sprawdzić się nie wolno.



[ 92 ]PROŚBA.



Gdy wieniec jasnych kwiatów kładziesz na swe czoło,
Wpleć weń zawsze kwiat jeden posępny! ciemny...
Kwiat jasny wieńczy tylko myśl jasną, wesołą,
Da tylko szczęsnym myślom całunek tajemny...
A może pod twą skronią, zbłąkana zdaleka,
Myśl ciemna w łzach napróżno pocałunku czeka...
Wpleć w wieniec swego czoła i jeden kwiat ciemny...

W kielich słodkiego wina jednę łzę goryczy,
Łzę ciemną wmieszaj... W szczęścia pieśń choć jedno łkanie...
Ten sam gościniec widzi uścisk tajemniczy
Dwóch rąk, co się znalazły i widzi rozstanie...
Może twa dusza nucąc pieśń brzmiącą weselnie
Przechodzi pod oknami chorego śmiertelnie...
Wmieszaj w swą pieśń radosną jedną łzę goryczy,..



[ 93 ]ZYCIE BEZ ZDARZEŃ.



Przyszedłem z pieśnią — pójdę bez słów
I długo milczeć będę...
Odejdę od was, by wrócić znów
I przy was już osiędę...

Zwyczajną będzie ma noc i mój dzień,
Bez zdarzeń tygodnie, miesiące;
Czasem z chmur padnie przelotny cień
A czasem blask rzuci słońce...

Będę do pracy szedł w ranny świt
I wracał o wieczorze,
Nic mnie nie będzie gnębić zbyt,
Gdy do snu się położę...

W święto na pola zwrócę krok
Patrzeć jak sad dojrzewa,
Jak w gronach winnych wzbiera sok
I słuchać jak ptak śpiewa...

A gdy mi myśli w smutku mgle
Rozprószą się w rozsypce,

[ 94 ]

Grać będę stare piosnki swe
Na swojej dobrej skrzypce.

Ludzie nie jeden zbiorą plon,
Nie jedni pojmą się młodzi,
Nie jeden starzec pójdzie w zgon,
Nie jedno się dziecię urodzi...

Aż szlakiem swych wiosennych dróg
Młodość, jak ptak, uleci...
Nieznacznie żal cię wciśnie w mój próg,
Że nie mam żony, ni dzieci...

Z czasem jak ojciec mój i jak dziad,
Będę miał siwe włosy...
Zbytnich rozkoszy nie da świat,
Ni twarde zbyt dotkną mnie losy.

Gdy stary będę, poznam, że mnie
Nie różni nic od braci...
Nie było dobrze mi, ani źle,
Nikt mną nie zyskał, ni traci...

Żaden mym oczom nie błysnął cud,
Nic z mroku się nie wyłania,
Nici splątane w węzłach złud
Nie mają rozwiązania...

A jednak poznam, gdy śmierć do snu
Gasić mi będzie blask powiek,
Żem widział rzeczy, których tu
Nie widział żaden człowiek...



[ 95 ]ZDARZENIA CICHYCH LUDZI.



Z usty uśmiechniętemi bolesną słodyczą
Wsłuchani w nieruchome wieczoru milczenie,
Upadające z nieba gwiazdy szeptem liczą.

Wszyscy mają głębokie w cichych oczach cienie,
Kroczą przez złote liści opadłych całuny
I śnią zachody słońca smutne nieskończenie.

Całują harf umarłych potargane struny,
Jak mgły jesienne chodzą po uwiędłej łące,
Szukają ziół nieznanych, by znaleść piołuny.

Są dziewczęta oślepłe, na ustach gorące,
Co z chłodnych kwiatów liści obrywają senne —
Ciekawe wróżb... a oczy mają niewidzące.

Są młodzieńcy, co wstrzymać chcą biegi codzienne
Braci, by pytać o coś, a twarde pieczęcie
Milczeń na ustach noszą, wieczyste, niezmienne.

Są starce, łzami tęsknot rozmodleni święcie,
Którzy męką pytania w niemowląt źrenice
Patrzą i próżno znaleść chcą wielkie zaklęcie,


[ 96 ]

By z oczu ich wyczytać świętą Tajemnicę,
Nim w nich pierzchnie spłoszona przez ciemną niedolę
Życia, co cudów boskich wypróżnia skarbnice...

Aż raz zeszli się nocą, siedli w cichem kole...
Brat spyta brata szeptem, ten dłoń ściśnie komu,
Matka całunek złoży synowi na czole...

Wtem jakby cień się w izbę wśliznął pokryjomu...
Pewnie ptak, mknąc w księżycu, rzucił cień na ścianę...
Wiatr zawiał... i zatrzasnął drzwi i okna domu ...

Dlaczego, siostro, okna nie pozamykane?
Spojrzą po sobie dziwnie wybladli i niemi...
Nic nie stało się, jednak czują, dziwną zmianę...

Nie chcą wyjść, ni otworzyć drzwi dłońmi drżącemi,
By nie znaleźć, że coś im drzwi z zewnątrz zaparło,
By im nie przytłoczyła pewność czół do ziemi...

Aż rano, kiedy słońce już cienie z szyb starło,
Otwarli drzwi... Lecz wszystko tak jak wczoraj było...
Tylko na progu widzą jaskółkę umarłą...

Choć w noc tę nic nie stało się, wszystko zmieniło
Twarz swą dla dusz ich, niemą okrytych żałobą,
Jakby lękiem dojrzeli Dno, co im się kryło...

Odtąd nigdy nie szepcą już pomiędzy sobą...



[ 97 ]ŚWIATŁA UKRYTE.



Nie wszystko jest snem, co swych drzwi wam nie otworzy...
Nie drwijcie, choć jest cudem, co wasz wzrok obaczy...
Był człowiek, co nie modlił się, jednak był boży...
Nie tłumaczcie, bo tylko sny człowiek tłumaczy...

Nieraz mi w nocy z oczu lecą łzy gorące,
Żem białe, śnieżne skrzydła swe skalał w kałuży...
O, me wieczory żalu i ranki tęskniące!
O, ileż grzechów czarnych zebranych w podróży!

O, hańbo wspomnień, kiedym plwał w sadzawki boże,
W których wiara uzdrawia złożonych boleścią...
Raz źli ludzie podnieśli na me serce noże —
Dziwne: jam wtedy z bożą wśród nich chodził wieścią...

To dawno już... Ran potem zaparłem się Pięciu,
W twarz uderzyłem posąg Maryi w kościele —
A Pan zszedł ku mnie nocą, jakby ku dziecięciu
I na me grzeszne serce kładł kojące ziele...

Łkałem w popielnym pyle i w żalów rozterce
Kajałem się, ślubując przysięgi poprawy...
Lecz gdy dzień mnie ochłodził, zatwardziłem serce
I bunt mnie pchał w haniebny żywot i plugawy...


[ 98 ]

Chrystus mi przyjście zwieścił o północy samej...
Więc zatrzymałem wszystkie na wieżach zegary
I zatrzasnąć kazałem wszystkie miasta bramy,
Bom był z winnych i wielkiej przeląkłem się kary.

Lecz wina ma wybiegła przeciw Chrystusowi
Lęki płakać i Cieśli Syn przebaczył grzechy...
Uchylcie czoła ludzie oporni cudowi
I choćby Bóg zszedł ku wam, ściszcie szydne śmiechy...

Wkrótce szedłem ukradkiem skarb duszy wypróżnić,
Jakąś zdrożną uciechą złego gniewu zdjęty:
Uczyłem małe dziecię kląć Bogu i bluźnić —
A po latach z dziecięcia tego wyrósł Święty!...

Wtedy jam się przeraził i lęk mnie osaczył
I czułem, jak mróz strachu szron w włosy mi sieje,
Bom wtedy bezdeń bożych zamiarów obaczył
I przeczułem tajemnych przeznaczeń koleje...

Nieraz mi Pan pozwalał dobre zdziałać sprawy.
Lecz kiedym szedł zamiary swe spełnić niegodne,
Pan był nie moim czynom lecz mękom łaskawy
I ze złych ziaren zboże wywodził dorodne.

Gasiłem światła boże, byłem zła przyczyną,
A jednak nieraz Bogu święte-m śpiewał pieśnie...
Nie wszyscy, którzy Panu zawinili, zginą...
Pan przebaczył, bom gorzko płakał i boleśnie.

Pan schodzi do mnie nocą, aby mnie pocieszyć
I wtedy kwitnę takiem szczęściem, jak anieli...
A jednak wiem, że jutro znowu będę grzeszyć
I pokalam niewinność odzyskanej bieli.


[ 99 ]

Przez niejeden występek jam swój krok prowadził,
Lecz nieraz dobrze czyniąc szedłem zdrożnym torem...
Nieraz wiernym zostawszy Panu — jam go zdradził —
Bo nie wolno mi nigdy iść własnym wyborem.

Grzeszyłem czyniąc z dłoni swych cnoty narzędzie,
Wbrew złu, które przed wieki zdziałać mi pisano...
Grzech Pan stworzył i sieje go po ziemi wszędzie...
Grzech to mrok nocy, który wiedzie w złote rano...

Jam się nieraz zgadywać pragnął a gdy zgadłem,
Żem zło winien uczynić — jam dobrze uczynił —
Przeto prawym postępkiem w przewinę popadłem...
Nieraz zła zaniechawszy, jam Panu zawinił.

Bo znaczona jest droga tak róży, jak cierni,
Bez mej woli przezemnie Chrystus czyni w tłumie.
Byli grzeszni, co winą Panu byli wierni...
Szczęsny, kto się zgadywać nie chce i nie umie!...

Nie wszystko potępione, nad czem mrok się sroży
I nie każdy przeklęty, czyja dłoń skalana...
Był człowiek, co nie modlił się, jednak był boży,
Bo niezbadane drogi są i mądrość Pana.

Treść ziarna łuską złudy skryta jest przed zgrają...
Nie wszystko jest snem, o czem duch nocą majaczy...
Znam mroki, w których światła przedziwne się tają...
Nie tłumaczcie, bo tylko sny człowiek tłumaczy...



[ 100 ]TAJEMNICA.



I.

 

Ja wiem, ja wiem
Co o cichej północy się dzieje...
Błękitnym snem
Mego parku jaśnieją aleje...

Za sosny pień
Cisza trwożna, bez tchu i bez ducha,
Skryła się w cień,
Oczy dłonią zasłania i słucha...

Krok cichych stóp
Śmierć przyspiesza, bo drży, że się spóźni...
Pachnie jej łup...
Nową kosę ukradła gdzieś z kuźni...

Wśród wonnych róż
Gra oślepły od długich łez grajek...
Dziś skona... Już
Najcudniejszą wyśpiewał z swych bajek...

Dziecię wśród łez
Szuka matki przez traw mknąc kobierzec...
Zgon dał jej kres...
Byle o tem dziecięciu nic nie rzec...


[ 101 ]

Wiem co śni las...
Pełna cudów noc jasna, tęskniąca
Zbyt długi czas
W myśl mą blaskiem wglądała miesiąca...

Zbyt długo, zbyt
We mnie ciszą wtapiała się głuszy...
I nim wstał świt
Zakochała się noc w mojej duszy...

Miłosnym tchem
Teraz w głąb mą zwierzenia swe sieje...
Ja wiem, ja wiem
Co o cichej północy się dzieje...

[ 102 ]

II.

 

Wie o tem noc ciemna
I ja o tem wiem...
Wiąże nas tajemna
Nić z zagadki dnem...

Jak lekką woń polną
Pieśń mą niesie wiew,
Choć nie wszystko wolno
Wcielić mi w mój śpiew...

Lecz noc wam to w dusze
Wszepnie cichym snem,
Co zamilczeć muszę,
Chociaż o tem wiem...



[ 103 ]SZEPTEM.



Mrok kocha Dusza... W tajń upowita
Skarby swe skrywa przed blaskiem ranka...
Widziadła nocne nikną, gdy świta —
Nocą swą miłość zdradza kochanka...

W cień się osnuwa, bo cudem żyje,
A cuda dzieją się jeno w mroczy...
Noc ciemna wieńce z gwiazd złotych wije —
Piękniej, niż zdrowe, śnią ślepe oczy...

I milczy wiecznie, Najcichsza Pani,
Nawet gdy skryte odsłania lica.
Bowiem z bezdennych swoich otchłani
Żadna nie zwierza się tajemnica...

Wszechmocna — dumą ciszy oddycha...
Głos dany prośbom słabych, co giną...
Najgłębsza woda jest zawsze cicha,
Najcichsza woda — zawsze głębiną...



[ 104 ]SKARBY.



Po co mi, matko, światło wnosisz do piwnicy?
Już mi tu dobrze teraz, pociech mi nie trzeba,
Bo spałem na otchłannem sercu tajemnicy...
A nie płacz, że mi zboże ściął grad spadły z nieba...
Kazano żyć... Nie prędko wyjdę z tej ciemnicy...
A ci, którzy żyć muszą, żyć będą bez chleba...

Bo przecież słońce więcej jest, niż chleb żałosny...
A znałem blade dziecię, ciche, chorowite —
Żar pieca był jedynem słońcem jego wiosny
Spędzonej wśród poduszek, gdy okna zakryte,
A żyło... Gdy śmierć wzięła je w uścisk miłosny,
Ludzie to biedne życie zwali też »przeżyte«...

Bóg wie, skąd jemu tajne przybywały soki,
Jak roślinie kwitnącej na płasku wśród suszy...
Odchodząc miało w oczał łzy i prośbę zwłoki...
Czuło cud życia... Mówisz: »własny sen wśród głuszy
Śniony?«. — Więc kochaj życie... Czar piękna głęboki
Ma wszystko, co przez chwilę choć było snem duszy...

Jam dziś cichy, król braku i bogacz pokory,
Bez skarg żyję, choć słońca oczy me nie piły...

[ 105 ]

Bo miałem długie, smutne, samotne wieczory...
One ukochać życia dar mnie nauczyły.
W nadziemskie cuda życia wierzyć jestem skory,
Bo i Najlepszym z Ziemi było ponad siły...

O, nie będę już kalał ust bluźnierstwa brudem...
Pan za korność przedziwny skarb mi dał w zamianie,
Chociaż jam nań pracował tylko męki trudem...
Takie mi hojne łaski spadły niespodzianie,
Że nawet życie dzisiaj jest mi świętym cudem...
O, jak smutne największe cuda Twoje, Panie!...

Raz ktoś, który urąga duszom szydząc w gniewie
— Kiedym wydziedziczony prosił o jałmużnę —
W dal mnie wiódł, skrzynię wskazał mi ciosaną w drzewie...
Jam zerwał wieko, ufny znaleźć skarby różne,
Dziwy bogactw i kruszców, o których świat nie wie,
Ale serce sosnowej skrzyni było próżne...

Wtedy ja smutny, we łzach, w puste skrzyni łono
— Zamknąwszy oczy — bladą zatonąłem twarzą...
A świeże deski wonią sosny niewyschnioną
Dziwną mi baśń żywiczną o głębiach puszcz gwarzą...
Jakbym spał w mchach... Wiatr w górze szumi drzew koroną...
Takich snów słodkich ziemskie puszcze nie wymarzą.

Ja Świętem Marzeń pustki napełniłem wnętrze...
A raz szukając próżno Wyśnionej, Jedynej,
Posąg dziewczyny-m ujrzał na cokółu piętrze
Stojący w lesie... Usta wśród tęsknot godziny
W biel stóp jej wpiłem... Były gorące... gorętsze,
Niż stopy kochającej i żywej dziewczyny...


[ 106 ]

Nie wiem jaki czar tajny ożywił głaz chłodny.
Posąg miłością dla mnie żył w to złote rano...
Tylem ja zaznał cudów, Panie, choć niegodny,
Że kiedy ludzie w modłach zginają kolano
I proszą... ja nie proszę, niczego nie głodny...
Mam duszę i samotność, więc wszystko mi dano...



[ 107 ]WAHADŁO.



Jam jest wieczne wahadło, co wolą sprężyny
Tajemnej w dwóch odwrotnych dróg ciskane sprzeczność,
Kołysze się nad bezdnią otchłannej głębiny
A w jednostajnym chodzie mym przeciąga wieczność.

Z niebytu chwilę rodzę a już w nicość pada...
W moim miarowym szepcie drżą dziwne agonie:
To czas usypiającą melodyą spowiada
Na śmierć swoje przeciągłe, długie monotonie...

Wysiłkiem coraz nowym wciąż jedną zdobywam
Przestrzeń, co w mem wahaniu wieczyście umiera...
Bo każdym nowym ruchem dawny odwoływam,
Zaprzeczam... Bieg mój każdy stare szlaki ściera...

Zamknięty w kolej swego wiecznego spętania,
Co tym ruchem zdobędę, następnym utracam...
A jednak me codzienne, przeciwne wahania
To ciągła droga naprzód. — Ja nigdy nie wracam!

To wschód, to zachód ścigam... Gdy poranne słońce
Widzi, że wstecz mknę odeń, z odwrotów mych szydzi...
A gdy je na zachodzie krwawią zorze mrące,
Pochód naprzód w mych dawnych cofaniach się widzi...


[ 108 ]

Tylko otchłań nademą i bezdeń podemną
Ciszą świętej mądrości moje kroki mierzy...
Tam nad wahadłem, w górze — zegaru tajemną
Tarczą — godzina moja ciągle naprzód bieży...

Próżnym zda się chód w jednem miejscu opętany...
Wciąż wracam, za wytknięte nie mogąc wyjść progi
A godzinę osiągam jednak! — by bez zmiany
Znów wahać od początku w pętach dawnej drogi...

Tym samym szlakiem idę a wciąż inne dzwonią,
Coraz wyższe godziny, jak kroplami studnia...
Każdy ruch zda się próżną sam sobie pogonią
A dobiegam Najwyższej Godziny Południa...

Zdobywam szczyt! Lecz mija! Najdumniejsza pora
Najbliższą jest najniższych godzin! — A bieg skracać
Daremnie — O, znów musieć zdążać w szczyt już wczora
Zdobyty! — Lecz raz drugi zdobywać, to wracać!

O, jak zegar godziny nizkie gorzko znaczy...
Wahadło cień swój ściga w bezwolnej niemocy...
Aż oto błędnem kołem wędrówki tułaczej
Dochodzi do Najcichszej Godziny Północy...

I złudna tarcz zegaru rdzą zżarta się kruszy
I spada w niemą nicość otchłannej ciemnicy...
A ja waham niezmiennie, wahadło wśród głuszy,
Bom zawieszony w dłoni wielkiej Tajemnicy...

Cisza... Czas siwy senną melodyą spowiada
Na śmierć swoje przewlekłe, nudne monotonie
Z wieści, że jedna zawsze jest święta i blada
Godzina... Ja wahadło wieczne — Wieczność dzwonię...



[ 109 ]WĘDRÓWKA WESOŁEGO PIELGRZYMA.



Jest w dali miasto tajne, skryte w mgle,
W wieńcu ogrodów wiecznej, złotej wiosny...
Idę ku niemu przez mroki i dżdże
A krok mój lekki i śpiew mój radosny.

Choć droga żmudna, uciążliwy szlak,
żądze wędrówki ku niemu nie zginą,
Póki choć jeden szczyty kocha ptak,
Póki choć jedna łódź płynie głębiną.

Na brudnych strzępach poszarpanych chmur
Żegluje głucha, ziewająca nuda
I popiół strząsa z swych obmokłych piór...
W rozciekłe błoto rozlewa się gruda.

Niebo roztapia szary smutek swój
W kałużach... Wierzba garbata przy płocie
Chłostana wichrem skarży się na znój,
Jęcząc pieśń słotną o chorej tęsknocie.

Zmokłe topole w dal wloką się — hen...
Czasem poruszą zaspanemi czoły,
Kroplami strząsną z siebie słotny sen
Szepcąc: »Świat płacze... Czemuś ty wesoły?«


[ 110 ]

A ja radosny nowy rzucam śpiew:
Zawsze-m wesoły i nic mnie nie smęci.
Niewdzięcznik bolom jestem... Znam ich gniew,
Lecz im nie daję wdzięczności pamięci.

Odkąd mi człowiek, jako bratu brat,
W twarz patrzy, ledwo ćwierć wieku czas znaczy...
Jak śmiać się — biczem nauczył mnie świat!
Przeto wesoły mój żywot tułaczy...

Dalekie miasto gdzieś o tysiąc staj
Leży... Już długo wędruję ku niemu...
Codzień przebiegam jakiś nowy kraj
Nieznany, jako ja sobie samemu...

Wytrwale zdążam i krzepki mój chód...
Cóż bardziej nęci nad miasto nieznane?
Może u jego jutro stanę wrót
Olśniony dziwem — albo i nie stanę. —

I posłyszała mej beztroski pieśń
Smutna, zmęczona trudem dróg niewiasta...
Litością piersi jej wezbrała cieśń:
»Wstrzymaj się! Niema tam żadnego miasta!

»Wracam z odległych, tam gdzie zdążasz, stron...
»Lecz wszędzie pustka, chwast ugor zarasta...
»Wszędzie tam głusza, słota, lęk i zgon...
»Tam nigdzie niema tajemnego miasta«.

A jam jej starą ucałował dłoń:
Radość mi niosą słowa twe z łez zwite.
Gdyby to miasto kto znał, szedłbym-ż doń?
Dążę doń przeto, że jest nieodkryte.


[ 111 ]

Nie płacz, że próżno szał gna mnie, jak liść...
Jam rad, że ludzie tam jeszcze nie byli.
Mnie ono dotąd czeka... Mam gdzie iść...
Bóg spłać wieść twoją, daną w dobrej chwili!

Niewiasta leje siwe perły łez:
»Szał wieczny twoim zdradnym przyjacielem!
»A gdy, nim dojdziesz, przyjdzie zgon i kres?«
Hej! I to miasto nie jest moim celem!

Każdy sam siebie ciągle jeno śni,
Przeżywa swoją własną baśń o sobie...
Im piękniej złoci mi się cel mych dni,
Tem większym drogę swą urokiem zdobię!

Tutaj wkrąg błota i słota i dżdże...
Tam cuda, chociaż niewidne i mgliste.
A jeśli niema miasta, ja je śnię!
I to jest zdobycz moja — te sny czyste!

Niewiasta blada: »Lecz to jeno cień,
»A tu jest prawda, ślepcze najbiedniejszy!!«
Matko! Szczęśliwszy jednak mój jest dzień!
Wasz świat prawdziwy, ale mój — piękniejszy!

I przeto idę w miasto skryte w mgle,
Pośród ogrodów wiecznej złotej wiosny...
Idę ku niemu przez mroki i dżdże
A krok mój lekki i śpiew mój radosny...

Że mi na oczach sen mój złoty lśni,
Przeto pieśń moja nie jęczy w żałobie...
Każdy sam siebie ciągle jeno śni,
Przeżywa swoją własną baśń o sobie...



[ 112 ]ODJAZD W MARZENIE.



Dzwoń, serce moje, na odjazd od brzegów!
Uczep się rudych włosów błyskawicy!
Czeka cię tysiąc śródgwiezdnych noclegów
I nieistnienie kresu ni granicy!

Tylem ja wyśnił oślepień, mamideł,
Takie szaleństwo przygód, piękno grozy,
Że cały zdałem się wichurom skrzydeł
I zdjąłem trafom zwalczonym powrozy!

Każdy mój dzień był do odjazdu gotów
W kraj, co się »Gdziebądź byle w bezkres!» zowie —
Bom jest bajeczny ptak dalekich lotów
I wiecznie cuda nieuchwytne łowię!

Dzikie marzenie, orlica drapieżna,
W szpony mnie chwyta! Szczęśliw żegnam lądy!
Toń obietnicą śmieje się bezbrzeżna,
Sto przygód knują już zdradzieckie prądy!

O, wciąż okrążać nieznane wybrzeża!
Nigdy do portu! Nigdy do przystani!
Jak cudnie morze gniewem swym uderza,
Jak dzielnie smaga łódź wściekłość otchłani!


[ 113 ]

Jak wał wód kipi rozpienionym grzbietem,
Jak huczą głębin zawrotne ogromy!
Ciszom pogarda moja jest odwetem
A wielbię wirów zdrady i wyłomy!

Morze rozpęka rozziewem zachłannym,
Grzmi rozpęd wichrów w fal podniebne skoki!
Pięście bałwanów zamachem orkannym
Druzgocą w wodzie odbite obłoki!

Na morze, kędy burza szał swój toczy,
Pędź serce moje, najszczęśliwsze z biegów,
W dal, bez powrotu, naprzód, poza oczy!
Tyle cię czeka śródgwiezdnych noclegów!

Pędź me marzenie, nigdy niepoprawne,
Nieuleczalne, zepsute, wybredne!
Bo, co najcudniej nam we śnie jest jawne,
Dzisiaj nam wykraść chce spełnienie biedne!

Wyśnionych, naszych własnych światów czystość
Wąż wcieleń chwycić chce w swoje pierścienie!
Chce nam je unieść aż gdzieś — w rzeczywistość!
Pędź, serce, bo me sny ściga spełnienie!

Spełnienie czyha na sny moje zgubnie,
By w dotykalny kształt wtłoczyć ich wieczność!
Białe snów szczęście kocha samolubnie
Dziewiczą, czystą swą bezużyteczność!

Tylko duch słaby, by wierzyć w sny swoje,
Musi je dłoni dotknięciem uderzyć...
Ja niemożności nieziszczalne roję,
Bowiem w to umiem wierzyć, w co chcę wierzyć!


[ 114 ]

Jam niegdyś w gwiazdy nie wierzył na niebie,
Bo przewyższały mą siłę zbyt nizką...
Lecz gdy marzeniem wybiegłem nad siebie
I gwiazdy, odtąd już wierzę we wszystko!

Wie podejrzliwa wiecznie ma nadzieja,
Że życie chwyta sny, jak sidło ptaki...
O, niech mnie wieczna złuda wykoleja
Z torów stałości w niepewności szlaki!

Posód rozbujań oceanów grzmiących
Jedną modlitwą witam każdy ranek:
Proszę o szczęście nieprzewidujących!
Tych czeka wiecznie tysiąc niespodzianek!

A rzeczywistość moje sny zdobywa!
Ja jej zuchwałą wciąż wydaję bitwę
A potem pierzcham i oddal mnie skrywa,
Bo kocham ciągłą pogoń i gonitwę!

Zwodniczość zmienna, niewierna, niestała,
Co nowych przygód wciąż grozi rozruchem,
Jest najwierniejszym, (bowiem nie jest z ciała)
Niezmiennym moim, niezawodnym druhem.

Uchodź, śnie, z życia pijanego nudą,
Uciekaj w dale bez kresu i końca!
Zamieniać siebie wiecznie z każdą złudą
To żyć dzień każdy w skrach nowego słońca!

Mknę w szczęście zgiełku sprzeczne w sobie swarnie,
Niepokojone wciąż zmian kołowrotem
A kiedy widzę już port i latarnię,
Znów łódź odwracam na głębie z powrotem!


[ 115 ]

Wiecznie się mijam na doczesnych drogach,
By gdzieś w wieczności odnaleść swą duszę...
Skończoność znajdzie duch na ziemskich progach...
Dlatego wiecznie siebie szukać muszę!...

Więc mi odsuwaj, śnie, cel jak najdalej!
Nie daj się spotkać z kresem ni granicą!
O, jakim cudem jest życie na fali,
Jedną ogromną, ciągłą obietnicą!

Uchodź! Wyzywaj losy, kuś przygody!
Czeka cię tysiąc śródgwiezdnych noclegów!
Tysiąc dni wolnych na bezkresach wody!
Dzwoń, serce moje, na odjazd od brzegów!




#licence info
Public domain
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]

This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home.


Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.

PD-US-1923-abroad/PL Public domain in the United States but not in its source countries false false