»Ostatnie spotkanie«. (Część druga dylogii)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | »Ostatnie spotkanie«. (Część druga dylogii) |
Pochodzenie | Dusze z papieru Tom I |
Data wydania | 1911 |
Wydawnictwo | Towarzystwo Wydawnicze |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Wikisource |
Inne | Cały tom I Cały zbiór |
Indeks stron |
»Ostatnie spotkanie«. (Część druga dylogii).
»Są sami. Przy sobie. Tak bardzo razem, tak bardzo blizko.
Tak cicho.
Tak dziwnie słyszą: słyszą własne milczenie.
Tak dziwnie czują: czują muśnięcie aksamitnych tonów.
Tak dziwnie widzą: widzą pieśń promienną Widzą: pieśń ku nim przyszła — pieśń jasna.
Dwa tony splecione, jak dwa powoje. Dwa dźwięki miękkie: »Jura« i »Jula«.
Pieśń promienna, pieśń biała.«
Znalazłem te słowa w starym, pożółkłym zeszycie krakowskiego »Życia«. W króciuchnym poemaciku Kisielewski z wielką miłością ukazywał swoich bohaterów, Jurę i Julę, ujętych w sieć, »splątanych jak dwa powoje«. Wyszli na scenę, on, nieco pozer, biały paw, lubujący się w swoim własnym dramacie, i ona, szalona [ 18 ]Julka, w śmiertelnem przerażeniu, wysiłkiem chwytająca powietrze, jak ryba wyjęta z wody; oczy ma rozpalone gorączką, duszę rozpaloną do białości; wyciągnęła przed siebie ręce i w okropnym krzyku, w dwóch słowach ukazała swój straszny dramat: »Dajcie żyć!«
Po widowni poszedł szmer; ktoś zakrył ręką oczy, aby nie ujrzeć własnego widma z dni, które dawno minęły; ktoś się uśmiechnął bezczelnie ironicznie, a przecież smutno; ktoś wreszcie rzucił duszę swoją na kolana i szeptał: moja wina! moja ciężka wina!
Jerzy Boreński gadał dalej frazesy, miły, dobry i sympatyczny; gadał je ze świętą wiarą, z zapałem, którym tylko młodość szturmy przypuszcza, i nęcił szaloną Julkę, ukazując jej przez okno złote szczyty, słońce, szaleństwo, ekstazy i sztukę. Mówił z namaszczeniem, bo nie zauważył, że twórca jego a autor sztuki, uśmiecha się wesoło na uboczu i kpi w duszy, bo widział już wielu takich apostołów gołowąsych, widział już wielu Prometeuszów, którzy nie zdali wskutek swoich zajęć olimpijskich, nauczycielskiego egzaminu; żył z wielu takimi, co nosili mickiewiczowski krawat i bunt w duszy, co tworzy przedziwną harmonię i jest modne na krakowskich plantach. Więc i z Boreńskiego kpił, bo nie o Boreńskiego idzie. Idzie o »szaloną Julkę«, którą tymczasem sieć oplątywała coraz moeniej [ 19 ]i mocniej, dławiła ją coraz bardziej, aż legła w końcu, jak powalony zwierz, dysząc ciężko. Zacięła usta i zamilkła na zawsze.
Ucichła »pieśń promienna« i »pieśń biała«; jeszcze jeden bunt został stłumiony w zarodku na chwałę społeczeństwa, jeszcze jedna młodość osiwiała w przeciągu jednej nocy; znalazł się jeszcze jeden przykład, że szaleństwa nie są dozwolone. »Tu leży Julia Apulina... nie! Julia Chomińska... Szaleństwa swego ocalić nie mogła«... Z historyi tej śmiesznej walki powstał »wesoły dramat«, tak wesoły, że aż się płakać chce, że aż się chce kąsać palce do krwi. Bo czyż nie sprawia ciżbie wesołego widoku człowiek, który ma dziwaczną manię, bowiem mu się zdaje, że mu skrzydła urosły, na przekór całemu medycznemu fakultetowi? Albo taki, po którym przebiegają dreszcze dziwacznych przeczuć? Taki, który patrzy na kałużę, rozlaną w dzień wiosenny na ulicy i widzi w niej rajskie obrazy? Albo taki, który sny opowiada, oczy mając otwarte, albo z okiennej szyby czyta poematy? Wesoły jest człowiek taki i niebezpieczny. Niebezpieczny, bo czuje w sobie siły nieznane i burzyć chce wszystko naokół, aby uczynić miejsce rozbujałej swojej duszy, która pędzi przed siebie, na oślep z rozwianym włosem i woła, krzyczy, całą piersią i śpiewa pieśń wiosenną, jak Mowgli, który biegł przez puszczę [ 20 ]i śpiewał. Spiewa pochwałę życia, lecz nie tego, co jest, lecz tego, które się urodzi dopiero, które wyjdzie wraz z wiosną z pod lodów. Niech zniszczeje wszystko i niech się życie nowe urodzi! Niech się urodzi swoboda i niech się urodzi miłość. Niech opadną zbutwiałe więzy, a w słońce niech wystrzeli siła, wielka, wspaniała, nieokiełznana siła, która świat ogarnie i w górę go uniesie, jak na archanielskich skrzydłach.
Zamilknij, szalona Julko! Teatr się z ciebie śmieje i jedyny twój przyjaciel, autor, śmieje się również. Bo kiedy był bardzo młody, roił wiosenny bieg przez życie i śpiew na cześć słońca.
Co teraz czyni? Pisze fejleton o francuskiej farsie po pięć centów od wiersza, poza tem rozmyśla z Relskim z »Karykatur« o ulepszonym sposobie łatania butów kartonem z biletów wizytowych... Nie stracił tylko jednego: tego ironicznego uśmiechu, który jest panaceum na wszelkie choroby i na twoją tragedyę również, szalona, biedna Julko!...
Odbyły się tedy egzekwie na pogrzebie słonecznych pragnień, wyłowionych »siecią« z dna burzliwej duszy; zachowano przytem wszelkie ceremonie, które są zawsze straszliwie patetyczne; więc i na pogrzebie podniebnych ideałów było nieco patosu i pozy, wszelki pogrzeb bowiem nastraja teatralnie. Jerzy Boreński, »Jura« [ 21 ]miał mowę, nieco sztuczną, lecz mu się to wybacza, bo mówił z serca, a że jest młody, mówił może nieco za wiele. Młodzi, szczególnie w typie Boreńskiego, literaci — upijają się słowami, jak absyntem.
A »szalona Julka« zacięła się w męce i w śmiertelnem milczeniu; kobieta potrafi cierpieć szlachetniej, niż mężczyzna. To też Jula cierpi tak bardzo, że kiedy autor podszedł ku niej w »Ostatniem spotkaniu«, aby ją namówić na schadzkę z Boreńskim, podszedł ku niej już bez uśmiechu, tego jadowitego uśmiechu, którego się życie tak bardzo boi.
Spoważniał i zamyślił się. Zrobiło mu się żal, niezmiernie żal tego ptaka, który broczy krwią i tłucze się o pręty klatki. Oto ten rajski ptak, co się chciał wzbić szerokim kręgiem pod gwiazdy. Schwytany w sieć, padł z powrotem. Nie miał odwagi, aby się nie oglądnąć poza siebie i lecieć wprost w słońce, więc za to cierpi. Straszliwie cierpi. Jeszcze raz próbuje skrzydeł, chce wspomnieniem przywołać z powrotem sztukę latania:
– Nie mogę! na zawsze! na zawsze!
»Na twarzy bezsilna rozpacz, kąty ust drgają... Pada z jękiem...«
Szalona Julka już nigdy nie będzie zdolną do szaleństw; nie płacze, bo zbyt hardą ma duszę; nie skarży się, bo tacy jak ona ludzie [ 22 ]nigdy się nie skarżą. Znieruchomiała w męce. Była na swoim własnym pogrzebie i straszliwe to widmo zostało jej w oczach; widzi wciąż w oczach swoich trupa.
Ile razy stąpi, wlecze za sobą własną trumnę. Może być, że każdy z nas ma taką tragedyę, lecz zawsze komuś coś zostanie — nadzieja, albo... rozpacz. A jej nie pozostało nic, bo pochowała wszystko swoje najdroższe i dlatego jej mała tragedya jest taką wielką, i dlatego tak bardzo wzrusza. Szalona Julka nie ma ani nadziei, ani nie rozpacza: skamieniała.
Czegóż więc jeszcze chcą od niej? Czemu ją budzą z tego tępego snu, który patrzy przez otwarte, szklane oczy w ciemność i pustkę, nie widzi nic, lecz wciąż patrzy, beznadziejnie, bez wyrazu? Lecz niema nic złośliwszego nad życie. Zycie, jakby się u Dantego nauczyło dwóch tych wierszy z ustępu o Francesce z Rimini że »nic więcej nie boli, jak chwile szczęścia wspominać w niedoli« — wciąż przypomina tym, którzy pamiętać nie chcą. Człowiek, który w przytułku sypia nie znosi, aby mu przypominano czasy, kiedy w aksamitach chodził, a zbrodniarz wstydzi się swego dzieciństwa.
Życie jednak przypomina i patrzy z rozkoszą na nagły skurcz i na suche łzy na twarzy nieszczęśliwego człowieka.
I oto na »szaloną Julkę« przyszła chwila [ 23 ]tortury; za szaleństwa swoje zapłaci raz jeszcze; spojrzy wspomnieniom jeszcze raz w jasne, rozpłomienione oczy; przeżyje »ostatnie spotkanie« młodzieńczych wizyi swoich i ideałów, chodzących wśród szelestu orlich piór i archanielskich; krwawą łuną migną jej raz jeszcze przed szklanemi oczyma te pożogi, które jej paliły duszę w chwilach uniesień; jeszcze raz wśród męczarni przypomni chwilę, kiedy podawała do niewinnego pocałunku swoje włosy i piersi, »bo mówią, że włosy i piersi dziewczęce przedziwną woń wydają...« Ikar, konający, po raz ostatni spojrzy w słońce.
Co potem będzie? Niech będzie co chce. Niech się świat zawali, albo niech sterczy dalej. Przyjdzie męka? Niech przyjdzie! Większej już nie będzie. Śmierć? O! Niech przybywa czemprędzej. (Ludzi z »Wesołych dramatów« nigdy śmierć nie trwoży«; śmierć jest im... do twarzy).
»Szalona Julka« spotkała się po raz ostatni z — »Jurą«, z Jerzym Boreńskim. (»Dwa tony splecione jak dwa powoje...«)
Na maskaradzie, w rozpasanym tinglu, na tle, na którego widok dreszcz bierze, albowiem życie jest to najbardziej pomysłowy reżyser; bo złośliwe życie, w dalszym ciągu, lubi ekstrawagancye, jak każdy zblazowany sybaryta; albowiem życie jest to indywiduum z gruntu fałszywe i zawsze urządza komedye. [ 24 ]
Oto na tem tle haniebnem wykwitły dwie czerwone róże, czerwone ostatkiem krwi, bo »szalona Julka« już jej niema, a sławny teraz Boreński wypluwa z płuc resztki, wiadomą bowiem jest rzeczą, że wszelka sława składa się z pomnika i galopujących suchot.
Spotkali się po raz ostatni; kiedy się im w twarze spojrzy, wie się pewnie, że po raz ostatni; zresztą w rytmie ich słów jest pogrzebowa nuta, w ich szampańskiem szaleństwie jest rezygnacya, jest śmierć, jest koniec. Ta scena, to cały dramat; reszta to tylko dodatek literacki, rzeźbione ramy do tragicznego obrazu. Ta scena jednakże jest wielka, stworzył ją wielki pisarz sceniczny, a pisał ją całą młodą duszą
Mówi »szalona Julka«:
— ...Nie wolno mówić o niczem. Nie pytać. Zapomnieć o wszystkiem... Dzisiaj jest moje: »raz w życiu oszaleć«. Mój dzień. Jedyny w życiu. Potem... Raz na zawsze... Na całe życie...
...Przyszłam zobaczyć siebie. Widzieć to, co mojem było, a stało się tobą... spojrzeć na to, co tylko twojem jest, a przecież mną było niegdyś... mojem... i we mnie... mną... i tobą... Przecież i ja niegdyś byłam człowiekiem jak ty... Przecież i ją«...
Ave Vita! morituri te salutant!
On umrze, bo ma suchoty, a ona umrze, bo [ 25 ]już nie ma duszy i nie będą »odpoczywali w spokoju«, bo ich przeklął czcigodny sędzia Rolewski, ich, i tych wszystkich »literatów, poetów, błaznów, aktorów, klownów, emancypantki, malarzy«... jednem słowem wszystkich, którzy powinni skończyć na suchej gałęzi.
Koniec »wesołego dramatu«.
Stworzył go jeden potężny poryw i wielkie ukochanie tego wszystkiego, co ukochali bohaterzy tego dramatu.
Dlatego mniejsza o to, czy ta scena jest dobra, a tamta zła, czy prawdziwą jest ta figura, a nieprawdziwą tamta... wszak to jest oda do młodości, a nie dramat. Drga wprawdzie w tej muzyce nuta molowa, lecz to tylko patos szlachetny, bo młody poeta ma bardzo wiele wspólnego ze starym aktorem: obaj lubią śmiertelne pozy.
Młodzieńczy zaś ten entuzyazm Kisielewskiego jest nieraz porywający (szczególnie w »Sieci«, bo »Ostatnie spotkanie« nosi na sobie już zbyt wiele pracy, zmęczonej, zbyt starannej). Entuzyazm dla jakichś potęg mistycznych, co mają rozerwać ciasnotę piersi, uwielbienie miłości, czystej, jak kwiaty. Sceniczne utwory Kisielewskiego mogą być uważane za dokumenty chwili, która entuzyazm ten urodziła. Kisielewski zapisał świetnie te stany nastrojowe, okresy przełomów, rodzenia się pragnień, budzenia się [ 26 ]wiosny, chwili przyjmowanej radosnem westchnieniem.
Zbyt prędko dojrzała ta »młodość«, której wschód witał jeszcze Kisielewski przez okno w Paonie. Bogdaj, czy nie umarła, bo ideały jej, świetne i barwne, zostały sprzedane na publicznym przetargu. Zdaje się, że młodość ta umarła na suchoty, artystyczną modą. Zostały po niej wspomnienia i — dramaty, dramaty, tętniące żywą krwią, pełne dreszczów i szumów, pełne pragnień i hymnów, przepojone tęsknotą, pełne snów o potędze.
Więc się z takiem wzruszeniem słucha tych słów kwitnących. Serca biją głośniej, bo któż nie próbował rwać więzów i któż wreszcie nie poszedł w ciężką służbę? Któż nie roił o wieńcach różanych na czole i o błyskach nad głową? Któż z nas nie roił o słonecznych łunach, o Prometeusze, przykuci do taczek! Ileż »szalonych Julek« siedziało wczoraj na galeryi — z wypiekami na twarzy i z tragedyjką w biednej duszyczce?
Niech młodość nasza będzie z nami!
This work is in the public domain in the United States because it was first published outside the United States prior to January 1, 1929. Other jurisdictions have other rules. Also note that this work may not be in the public domain in the 9th Circuit if it was published after July 1, 1909, unless the author is known to have died in 1953 or earlier (more than 70 years ago).[1]
This work might not be in the public domain outside the United States and should not be transferred to a Wikisource language subdomain that excludes pre-1929 works copyrighted at home. Ten utwór został pierwszy raz opublikowany przed dniem 1 stycznia 1929 r., i z tego względu w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej znajduje się w domenie publicznej. Utwór ten nadal może być objęty autorskimi prawami majątkowymi w innych państwach, i dlatego nie zaleca się przenoszenia go do innych projektów językowych.
| |